poniedziałek, 25 września 2023

Czas sztuki - Szkoła.

Piąta część autobiograficzna - to także początek drugiej serii - pt. "Czas sztuki". 

Wcześniej poznaliście Państwo podstawowe, najważniejsze etapy mojego dochodzenia 

do Czasu na Sztukę - Czasu Sztuki - nade i ponad wszystkie przeszkody, tzw. "życiowe",

by w końcu, zająć się tworzeniem... 

W roku 1997 - w październiku, miałem raptem 22 lata. Dorosły, a jeszcze młody, w skrócie. 

A wyglądałem tak (autoportret fotograficzny z samowyzwalacza, czyli już Zenit, a nie Fed): 


Poniżej - jeszcze jeden autoportret, pastelowy (pastele suche), stworzony zimą roku 1998:

 

Autoportret, pastele, papier, rok 1998. 

Akademia Multimedialna, do której trafiłem z październikiem roku 1997, była szkołą jedyną

w swoim rodzaju. Dosłownie. Była bowiem Akademią głównie z nazwy, a już nie do końca

wedle umowy. 

Mam radę - zawsze zwracajcie uwagę na umowy, wszelkie, każdy mały druczek, wszystko

jest istotne, natomiast słowne deklaracje, co to będzie, kto jakie ma plany..., fajnie fajnie, 

ale umowa to gwarant - i zarazem jedyne wiążące..., zobowiązanie. 

Ale o tym później. 

Zatem, zaczęło się. 

Szkoła mieściła się w Bramie Nizinnej - w Gdańsku Głównym, w otoczeniu fragmentu 

dawnych fos i dwóch charakterystycznych "wzgórz", które, jak się przekonaliśmy podczas

zajęć w szkole - tak naprawdę są dawnymi, gdańskimi wysypiskami - gdzie znaleźć można 

było np., ceramiczne fajki, fragmenty naczyń, kafelków, i inne. Niemniej, nie ma tam

żadnych wartościowych "skarbów", zatem w "poszukiwaniu niewiadomego" nie naruszajcie

tych pagórków, nie niszczcie zieleni i ładnej, zadbanej obecnie okolicy. 

W Bramie mieliśmy wiele zajęć i wystawy sumujące każdy rok działania, a także inne, 

m.in., kilkorga znanych, trójmiejskich artystów. 

A..., kawałek, tuż obok (maksymalnie dwa zdecydowane rzuty beretem), znajdował się

budynek, w którym, obok magazynów, na piętrze była pracowania rysunku / grafiki i

malarstwa Akademii Multimedialnej. 

Szkoła..., mieliśmy fajnych nauczycieli i to "fajnych" bynajmniej nie jest eufemizm. 

Spory był również rozstrzał mediów..., których nas nauczano, jak i przedmiotów

teoretycznych. Zasadniczo - uczyłem się: rysunku i malarstwa (przez całe 4 lata, dziennie

średnio 4-8 godzin), a naszymi wykładowcami byli tacy artyści jak (m.in.): 

Józef Paweł Karczewski, Dominik Lejman, Anna Malinowska, Janusz Janowski.

Wiem, że w tym momencie pomijam kilkoro nauczycieli, przepraszam za to, ale zapisuję

dla mnie najważniejszych - tych, którzy w pewnym, lub znaczącym stopniu wpłynęli 

- moim zdaniem - na mój rozwój artystyczny.   

Poza tym mieliśmy w toku nauki (1997 - 2001), wiele innych przedmiotów praktycznych,

jak np., grafika, ceramika, oddzielne zajęcia z akwareli, czy malarstwa tablicowego,

projektowanie biżuterii, zajęcia praktyczne z wykonywania biżuterii i przedmiotów

dekoracyjnych, fotografię włącznie z prawie niedostępną dla mnie (alergie), ciemnią, 

aż po zajęcia praktyczne z kompozycji.

Poza tym historia filozofii i filozofia form symbolicznych z - dr. hab. Piotrem Kawieckim, 

semiotyka, historia sztuki dawnej, historia sztuki współczesnej, oddzielnie także historia

fotografii, czy..., historia Gdańska - tu też pozwolę sobie wymienić nauczyciela, 

który głęboko zapadł mi w pamięć, a oto Pana: Andrzeja Januszajtisa.

Były i inne przedmioty, ale po co zagłębiać się w tematy poboczne, dla historii mojej,

właściwie nieistotne... Nauczyłem się tyle, ile chciałem. Szkoła była prywatna, czyli taka, 

za którą sporo się płaciło..., oj sporo - w przeliczeniu dziś, ohohoho i hohoho i jeszcze

trochę..., w związku z czym..., paradoksalnie..., panował tam jedyny w swoim rodzaju 

klimat, można by nawet powiedzieć, luzik..., i jak potem do mnie dochodziło, niektórzy

po szkole średnio wypadali na tle uczniów innych szkół, np., w wykonywaniu biżuterii.

Nawet była jakaś "fama", że w naszej szkole "źle uczą". Dla mnie to bujda - kilka moich

znajomych już wiele, wiele lat z powodzeniem radzi sobie z projektowaniem i wykonywaniem

właśnie autorskiej wręcz biżuterii. Zatem sprawa raczej w tym, że szkoła istniała krótko...,

parę lat ledwie, ludzi wyszło z niej mało, i na dodatek, jak zawsze, w każdej uczelni, 

są zdolniejsi i bardziej pracowici, i tacy co poszli "po łebkach" lub po prostu nie mając pomysłu 

"co po szkole" sądzili, że jak wykonali parę obrączek i pierścionków, naczynko z metalu 

jedno i drugie, to to już wystarczy, by wymiatać w zawodzie. No i okazywało się, 

że jednak, nie. Nawiasem - ja również takie rzeczy wykonywałem, ale raczej jako po prostu

uczestnictwo w zajęciach, a nie..., by myśleć o tym, jako przyszłym zawodzie. 

Ogólnie uważam, że  w szkole dobrzy fachowcy wiedzę nam do łbów zakutych

 "młoteczkiem mądrych słów" wbijali..., ot, niektóre główki były bardziej twarde niż inne. 

W każdym razie - ja bardzo dużo nauczyłem się w tej szkole. 

A wracając do kwestii nauki w szkole - każda szkoła to taki czas, w którym poznajemy

ludzi, bawimy się, chodzimy na imprezy, albo i sami je organizujemy, ale również, możemy

czerpać z pomysłów i rozwiązań nauki / danego zawodu / specjalistów, którzy nas uczą,

albo i od siebie nawzajem..., a potem, potem przychodzi czas samotnej walki z własnymi

ograniczeniami, a to już nie zawsze "wychodzi". Ba, część ze znajomych z Multimedialnej

trafiło ostatecznie do państwowej uczelni, ale i ci, którzy zostali, i ci pierwsi... Z tego co

wiem, większość dziś albo w ogóle nie tworzy, albo tworzenie zeszło na piąty tor 

(jak się u nas mówi, w Tczewie, "mieście kolejarzy"), czy plan, jak kto woli - bo wiadomo,

dom, rodzina, dzieci, dowolne inne kwestie, albo po prostu czołowe zderzenie ze światem,

po szkole..., dowolnej. Znam filozofów (magistrów tej dziedziny), którzy nigdy po studiach

nie robili niczego "w wyuczonym zawodzie", albo plastyków, którzy rzucali pędzle rok,

dwa po ukończeniu studiów / szkół innych - ponieważ okazało się, że gdy przyszły

pierwsze, jeszcze delikatne trudności, szli do pracy na etat, potem brakowało sił i czasu,

potem kończyły się pomysły, i tak krok za krokiem..., czas sztuki odchodził do lamusa

pod hasłem - hobby z dzieciństwa... Czasem oczywiście da się wrócić, ale też po kilku 

przykładach znanych mi osób (z innych środowisk), albo to się nie udaje, albo przychodzi

z wielkim trudem, albo dopiero na emeryturze... Tak naprawdę nie szkoła, a to co potem, 

decyduje, czy twój papier coś znaczy, czy jest tylko dowodem na ukończenie jakiejś fajnej

szkoły..., i tyle. Mimo to, uważam za błąd, że nie udało mi się przekonać rodzinki, by odejść

i spróbować jednak zdawać do szkoły państwowej - wyższej szkoły art w Gdańsku. 

Nie powiem, że żałuję, ponieważ, takie żale są infantylne i nic nie zmienią, niemniej, jeśli

czyta to ktoś młody, to podpowiem, w tym kraju jeszcze długo prymat szkół państwowych

będzie bardzo silny i mając wybór, warto iść do takiej, państwowej uczelni. 

Tytuł magistra sztuki, w tym naszym państwie post - poprzedni ustrój, jest i wiele lat

jeszcze będzie znaczył dla wielu ludzi - i mam tu na myśli także waszych przyszłych

klientów - więcej, niż jakiekolwiek wasze praktyczne umiejętności.   

Na zachodzie, jeśli uda ci się sprzedawać i żyć z  tego co robisz, nikt nie będzie wnikał,

jaka była twoja droga na wstępie, a ukończona szkoła, albo jej brak, będzie miała znaczenie

dla nielicznych, albo czasem wręcz może zaszkodzić, jeśli ktoś po szkole państwowej okaże

się słabszy praktycznie, od innego, który uczył się prywatnie lub w ogóle, sam do

wszystkiego doszedł. Serio serio. Ba, u nas wciąż jest tak, że samouk, zazwyczaj  oznacza, 

pojęcie pejoratywne, o negatywnym zabarwieniu - kogoś, kto jest głupi, za słaby do szkół, 

arogant "bez wykształcenia". Tymczasem samokształcenie - szczególnie w sztuce, jest nie 

tylko możliwe, ale po prostu następuje u każdego, kto tworzy - ot, cały czas, przed, albo

 po... szkole. Zazwyczaj, całe życie... I bywa często tak, że gdy postawimy obok siebie 

prace nasze, z momentu końca szkoły - a potem takie, które zrobiliśmy rok, pięć, dziesięć 

lat od jej ukończenia, zauważymy, że to był tylko pierwszy, wcale nie najistotniejszy krok

w naszym twórczym życiu, jeden krok wśród wielu kolejnych - będących już przykładem

czystej postaci samo-doskonalenia...  

W każdym razie, Akademia Multimedialna, dla mnie nie była czasem straconym, ani 

nieważnym. Również z powodów osobistych - to dzięki tej szkole powoli zacząłem 

wyłazić ze swojej "skorupy", którą obudowałem się w liceum i na niechcianych studiach...

Ostatecznie mam, mam papier ukończenia szkoły, i podpisy - w tym Piotra Kawieckiego 

i Janusza Janowskiego... Dla mnie, jedyne, co ma realne znaczenie to to, czego się nauczyłem, 

a nie rozegrania administracyjne, to, że nie zadziałał system młodocianej III RP, że w ogóle

możliwe było, by szkoła uczyła 4 lata, brała kasy jak lodu, a potem..., wydawała papiery

ukończenia... Cóż, mam ładnie wyglądający papier, który dla niektórych jest dowodem

 mojego wykształcenia, a dla innych, zwłaszcza, w tym kraju - świstek papieru z - istotnymi

autografami... (...). 

I wiecie co? Spoko. Nikt nie musi mnie uznawać "profesjonalistą". Dla mnie to słowo

oznacza tylko jedno - potrafisz, albo nie potrafisz. Nie potrafisz, papier nie pomoże. 

A jeśli dla kogoś liczą się wyłącznie procedury - współczuję.

W moim prywatnym życiu - w ówczesnym okresie też się poprawiło. Niektórzy mężczyźni

lubią po latach wspominać, że z tą czy ową z niejednego pieca chleb jedli..., ja się ograniczę

do stwierdzenia, że bywało..., bardzo, bardzo..., ciekawie, pięknie i inspirująco, ekhm, ekhm... 

Czy może zabraknąć anegdot ze szkolnego życia? Nie powinno. Zatem dwie sprawy. 

W szkole wśród wielu ciekawych osobowości byli też przedstawiciele popularnych już 

wówczas bractw rycerskich - rekonstrukcyjnych, ale i po prostu lubiących udawać rycerzy,

w tym..., jedna rycerzyca... Nie wiem czy życzyła by sobie, wymieniania z nazwiska, 

ale..., do dziś pamiętam ją, jak siedzi sobie w szkole podczas przerwy z kombinerkami i...

"szyje" kolczugę... albo jak chodzi z mieczem na plecach... Zresztą, wiąże się z tym i inna

anegdota - w okolicy naszej szkoły czasami zdarzało się podówczas spotkać niemiłych

młodych ludzi, lubiących, powiedzmy, obić słabszego dla rozrywki..., i raz mieli ochotę

zrobić to m.in., owej pannie..., oczywiście do momentu, gdy wyciągnęła miecz. Oj, nie 

pocięła nikogo w dzwonka, sam widok wystarczył. Inni panowie rycerze bili się czasem

nawet w pracowni, na kije od mioteł, widać było, że nie robią tego jak w filmach dla dzieci, 

gdyby to były miecze, palców mieli by pewnie mniej, niż przed ćwiczeniami... 

Kiedy indziej poleciała świetlówka - przy zbyt zamaszystym wymachiwaniu mieczem 

w szkole, kiedy indziej próbowaliśmy podnieść miecz w stylu takiego, jakim władać miał

 sławetny Longinus Podbipięta... U mnie bez sukcesu... i inne. Ach, zapomniałbym - zabawnie

było słuchać ich opowieści z "pól bitewnych", gdy nasza koleżanka walczyła dzielnie 

w polu, ale wyłączana była z rekonstrukcji zdobywania miast - ponieważ częścią tych 

działań była też symulacja zdobywania białogłów..., no i organizatorzy miewali problem

z tym, by kobieta w zbroi... eheh. 

Co roku też robiliśmy spore bale końcowo-roczne - często były to bale przebierańców...,

różnie się przebierałem, ale raz spotkałem się z kolegą (Piotrem Gotkowskim), na mieście 

przed balem jeszcze i nie przebrani weszliśmy sobie na pokaz performance jakiegoś, gdzie

półnagi facet rzucał mięsem - ale nie, że brzydkimi słowy, a dosłownie..., a my sobie, siedząc

z tyłu sali, zrobiliśmy własny performance - ze spokojem przebierając się i z galerii

 wychodząc (i idąc miastem kawałek), już w strojach na bal... Mój strój był jeszcze spoko,

ale Piotr..., Piotr przebrał się za mumię... Ojoj, łezka i suszenie zębów do ekranu - oto co

czuję pisząc te słowa... 

Poza tym muszę wspomnieć o jeszcze jednej sprawie. Oto - nauczyciel mój i przyszły

(2001), promotor - Janusz Janowski, był też inicjatorem powstania niezależnej, prywatnej

pracowni, w której kilkoro (na początku) z uczniów Multimedialnej, tworzyło samodzielnie,

plus, możliwość spotkań, rozmów i korepetycji udzielanych nam przez Janusza Janowskiego.

Po paru perypetiach, pracownia owa powstała opodal firmy mamy - jednej z moich

 najlepszych ówczesnych koleżanek - w budynku dawnej administracji Stoczni Gdańskiej,

opodal sławnego Zielaniaka i pomnika Trzech Krzyży... 

Zatem, była sobie szkoła, była sobie i pracownia, równoległa, a zarazem często prostopadła...

albo wręcz odwrotna..., jak to w miejscu , gdzie tworzą ludzie - wówczas, jeszcze,

zaprzyjaźnieni..., w czasie wolnym od szkoły, i jakiś czas już po niej. 

To znaczy, ja jeździłem tam raz - dwa razy w tygodniu jeszcze jakiś rok po szkole, 

ale miejscowi znajomi częściej i znacznie dłużej. Można by bardzo wiele opowiadać 

o tamtym czasie, o tym tyglu inspiracji, ale..., o tej pracowni napiszę..., kiedy indziej. 

Przede wszystkim - jednak - dlatego, że musiałbym kilkukrotnie rozszerzyć ten post. 

Tutaj..., dodam tylko pewną historię dookoła... 

W grudniu, nie pamiętam już czy roku 2002 czy kolejnego. Do pracowni przyjeżdżałem

bowiem - także - "w odwiedziny" jeszcze parę lat po tym, jak przestałem się uczyć 

u mojego pierwszego Mistrza... W każdym razie, wyszliśmy z pracowni małą paczką, 

byliśmy tu i tam, plucha była, ponura, nieprzyjemna, dżdżysta noc..., trafiliśmy w końcu 

do pewnej restauracji, popiliśmy piwka, rozmowa jak zawsze krążyła wokół tematu, czyli 

sztuki..., nastrój był bardzo..., no niepowtarzalny, powiedzmy delikatnie, a gdy godzinkę 

później wyszliśmy..., Gdańsk lśnił odcieniami bieli i barwnych odbić lamp w blisko 10 cm 

kożuchu świeżego śniegu... Z ponurego krajobrazu zimowej pluchy, przez ciekawe

rozmowy do magicznej wydawałoby się, przemiany całego otoczenia, jakby wisienka 

na torcie całego dnia... 

Oczywiście, zdarzeń równie ciekawych, jak i mniej, było tyle, że tylko o tamtym czasie, 

dałoby się napisać sporą książkę i kto wie, może kiedyś...

Janusz Janowski - wokół którego zbudowało swoje twórcze losy wielu młodych z mojego

rocznika szkoły, a potem i innych ludzi..., jest muzykiem, malarzem, teoretykiem - obecnie 

doktorantem historii sztuki - i jak każdy artysta nietuzinkowy - ma swoje dość konkretne

 poglądy (nie tylko na sztukę)..., a dziś jest nawet przez wielu uważany za postać kontrowersyjną, 

jako m.in., obecny dyrektor warszawskiej Zachęty, czy wieloletni Prezes ZPAP 

(Związku Polskich Artystów Plastyków). Dla mnie jednak - jest pierwszym Mistrzem,

tym, który mi bardzo ułatwił dalszą twórczą drogę, także w kwestii poszerzenia moich 

horyzontów w zakresie historii i analizy dzieł sztuki, rozumienia symboliki, i oj, wiele

innych kwestii. Dlatego choć nasza znajomość rozluźniła się bardzo w ostatnich latach,

choć nie podzielam - przynajmniej części - jego poglądów na sprawy dookoła i poza 

artystyczne, szanuję i dziękuję i tutaj, za to, co było podówczas. 

Poza tym - z pewnością mogę Go polecić - jako nauczyciela, np., by przygotować się do

studiów na artystycznej uczelni trójmiejskiej, albo - jeśli ktoś chciałby zdawać na historię

sztuki, czy po prostu poprawić swój - niezależny - malarski warsztat... 

W okresie 1997 - 2001 - moje pasje codzienne ograniczyły się znacząco i poza

 zamiłowaniem wcale nie gasnącym - by obserwować świat natury - na każdym niemal

kroku, towarzyszył mi szkicownik, aparat...

W szkole za to namalowałem i narysowałem niezliczone martwe natury, ale..., nic mi z nich 

nie pozostało..., z aktów malowanych z natury, tylko trzy przykłady, w tym pierwsza

próba (tu od góry), która sprawiła mi nadspodziewanie wiele problemów. Ktoś kto latami 

rysował w miniaturze, często z pamięci już - anatomicznie zgodne postaci - nagle wymiękł 

i stworzył rysunek bardzo średni... 


Jak to możliwe? 

Niech każdy kto maluje ze zdjęć i komiksów, spróbuje malować postać z natury..., 

a mnie zrozumie. Przy pierwszej próbie. Potem jest już lepiej: 



Oczywiście, to nie jest / nie był koniec, to tylko maleńki wycineczek, z wielu-setek

godzin spędzonych na rysowaniu i malowaniu - martwych, postaci i innych klimatów,

w pracowni Akademii Multimedialnej. 

Także poza szkołą sporo szkicowałem - ołówkiem, długopisem, akrylami i nowo poznaną 

techniką olejną - i w domu - i w tym u wspomnianej wcześniej Babci Zosi: 

Szkic u babci... 

Miodownik i ciśnieniomierz, rys u babci... 

Szkic olejny - u Babci... 

Szkic malarski, olej na papierze, wykonany u babci... :) 

A teraz prace domowe - w akrylach na tekturze: 












wyjątkowo szkic pastelowy...



Akt domowy...

To oczywiście też jedynie maleńki wycineczek prac w tym czasie stworzonych..., niemiej...

dodam jeszcze przykładowe prace z pracowni = obok zieleniaka = głównie martwe natury 

z lat 1999  - 2001: 






Oraz cykl dla mnie bardzo szczególny "Tonacje" - rok 2001 - nie w całości, ale jakieś 2/3  prac: 











Na tym skończę dzisiejszy tekst, a zarazem wczorajszy - bo się wczoraj pospieszyłem, 

a pośpiech tekstom nie służy. Zatem piątą część autobiograficznych wspomnień 

i przemyśleń - piszę dwukrotnie...


******************************************


W wyniku rozlicznych zmian planów, mój wstęp do autobiografii kończy się wraz z tym

postem. Pełna autobiografia / rozbudowany katalog wybranych prac - powstaje,

najprawdopodobniej gotowa będzie na moje oficjalne "25 lecie pracy twórczej" - liczone 

od roku pierwszej wystawy indywidualnej, czyli w planach na rok 2027.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz