poniedziałek, 25 września 2023

Czas sztuki - Szkoła.

Piąta część autobiograficzna - to także początek drugiej serii - pt. "Czas sztuki". 

Wcześniej poznaliście Państwo podstawowe, najważniejsze etapy mojego dochodzenia 

do Czasu na Sztukę - Czasu Sztuki - nade i ponad wszystkie przeszkody, tzw. "życiowe",

by w końcu, zająć się tworzeniem... 

W roku 1997 - w październiku, miałem raptem 22 lata. Dorosły, a jeszcze młody, w skrócie. 

A wyglądałem tak (autoportret fotograficzny z samowyzwalacza, czyli już Zenit, a nie Fed): 


Poniżej - jeszcze jeden autoportret, pastelowy (pastele suche), stworzony zimą roku 1998:

 

Autoportret, pastele, papier, rok 1998. 

Akademia Multimedialna, do której trafiłem z październikiem roku 1997, była szkołą jedyną

w swoim rodzaju. Dosłownie. Była bowiem Akademią głównie z nazwy, a już nie do końca

wedle umowy. 

Mam radę - zawsze zwracajcie uwagę na umowy, wszelkie, każdy mały druczek, wszystko

jest istotne, natomiast słowne deklaracje, co to będzie, kto jakie ma plany..., fajnie fajnie, 

ale umowa to gwarant - i zarazem jedyne wiążące..., zobowiązanie. 

Ale o tym później. 

Zatem, zaczęło się. 

Szkoła mieściła się w Bramie Nizinnej - w Gdańsku Głównym, w otoczeniu fragmentu 

dawnych fos i dwóch charakterystycznych "wzgórz", które, jak się przekonaliśmy podczas

zajęć w szkole - tak naprawdę są dawnymi, gdańskimi wysypiskami - gdzie znaleźć można 

było np., ceramiczne fajki, fragmenty naczyń, kafelków, i inne. Niemniej, nie ma tam

żadnych wartościowych "skarbów", zatem w "poszukiwaniu niewiadomego" nie naruszajcie

tych pagórków, nie niszczcie zieleni i ładnej, zadbanej obecnie okolicy. 

W Bramie mieliśmy wiele zajęć i wystawy sumujące każdy rok działania, a także inne, 

m.in., kilkorga znanych, trójmiejskich artystów. 

A..., kawałek, tuż obok (maksymalnie dwa zdecydowane rzuty beretem), znajdował się

budynek, w którym, obok magazynów, na piętrze była pracowania rysunku / grafiki i

malarstwa Akademii Multimedialnej. 

Szkoła..., mieliśmy fajnych nauczycieli i to "fajnych" bynajmniej nie jest eufemizm. 

Spory był również rozstrzał mediów..., których nas nauczano, jak i przedmiotów

teoretycznych. Zasadniczo - uczyłem się: rysunku i malarstwa (przez całe 4 lata, dziennie

średnio 4-8 godzin), a naszymi wykładowcami byli tacy artyści jak (m.in.): 

Józef Paweł Karczewski, Dominik Lejman, Anna Malinowska, Janusz Janowski.

Wiem, że w tym momencie pomijam kilkoro nauczycieli, przepraszam za to, ale zapisuję

dla mnie najważniejszych - tych, którzy w pewnym, lub znaczącym stopniu wpłynęli 

- moim zdaniem - na mój rozwój artystyczny.   

Poza tym mieliśmy w toku nauki (1997 - 2001), wiele innych przedmiotów praktycznych,

jak np., grafika, ceramika, oddzielne zajęcia z akwareli, czy malarstwa tablicowego,

projektowanie biżuterii, zajęcia praktyczne z wykonywania biżuterii i przedmiotów

dekoracyjnych, fotografię włącznie z prawie niedostępną dla mnie (alergie), ciemnią, 

aż po zajęcia praktyczne z kompozycji.

Poza tym historia filozofii i filozofia form symbolicznych z - dr. hab. Piotrem Kawieckim, 

semiotyka, historia sztuki dawnej, historia sztuki współczesnej, oddzielnie także historia

fotografii, czy..., historia Gdańska - tu też pozwolę sobie wymienić nauczyciela, 

który głęboko zapadł mi w pamięć, a oto Pana: Andrzeja Januszajtisa.

Były i inne przedmioty, ale po co zagłębiać się w tematy poboczne, dla historii mojej,

właściwie nieistotne... Nauczyłem się tyle, ile chciałem. Szkoła była prywatna, czyli taka, 

za którą sporo się płaciło..., oj sporo - w przeliczeniu dziś, ohohoho i hohoho i jeszcze

trochę..., w związku z czym..., paradoksalnie..., panował tam jedyny w swoim rodzaju 

klimat, można by nawet powiedzieć, luzik..., i jak potem do mnie dochodziło, niektórzy

po szkole średnio wypadali na tle uczniów innych szkół, np., w wykonywaniu biżuterii.

Nawet była jakaś "fama", że w naszej szkole "źle uczą". Dla mnie to bujda - kilka moich

znajomych już wiele, wiele lat z powodzeniem radzi sobie z projektowaniem i wykonywaniem

właśnie autorskiej wręcz biżuterii. Zatem sprawa raczej w tym, że szkoła istniała krótko...,

parę lat ledwie, ludzi wyszło z niej mało, i na dodatek, jak zawsze, w każdej uczelni, 

są zdolniejsi i bardziej pracowici, i tacy co poszli "po łebkach" lub po prostu nie mając pomysłu 

"co po szkole" sądzili, że jak wykonali parę obrączek i pierścionków, naczynko z metalu 

jedno i drugie, to to już wystarczy, by wymiatać w zawodzie. No i okazywało się, 

że jednak, nie. Nawiasem - ja również takie rzeczy wykonywałem, ale raczej jako po prostu

uczestnictwo w zajęciach, a nie..., by myśleć o tym, jako przyszłym zawodzie. 

Ogólnie uważam, że  w szkole dobrzy fachowcy wiedzę nam do łbów zakutych

 "młoteczkiem mądrych słów" wbijali..., ot, niektóre główki były bardziej twarde niż inne. 

W każdym razie - ja bardzo dużo nauczyłem się w tej szkole. 

A wracając do kwestii nauki w szkole - każda szkoła to taki czas, w którym poznajemy

ludzi, bawimy się, chodzimy na imprezy, albo i sami je organizujemy, ale również, możemy

czerpać z pomysłów i rozwiązań nauki / danego zawodu / specjalistów, którzy nas uczą,

albo i od siebie nawzajem..., a potem, potem przychodzi czas samotnej walki z własnymi

ograniczeniami, a to już nie zawsze "wychodzi". Ba, część ze znajomych z Multimedialnej

trafiło ostatecznie do państwowej uczelni, ale i ci, którzy zostali, i ci pierwsi... Z tego co

wiem, większość dziś albo w ogóle nie tworzy, albo tworzenie zeszło na piąty tor 

(jak się u nas mówi, w Tczewie, "mieście kolejarzy"), czy plan, jak kto woli - bo wiadomo,

dom, rodzina, dzieci, dowolne inne kwestie, albo po prostu czołowe zderzenie ze światem,

po szkole..., dowolnej. Znam filozofów (magistrów tej dziedziny), którzy nigdy po studiach

nie robili niczego "w wyuczonym zawodzie", albo plastyków, którzy rzucali pędzle rok,

dwa po ukończeniu studiów / szkół innych - ponieważ okazało się, że gdy przyszły

pierwsze, jeszcze delikatne trudności, szli do pracy na etat, potem brakowało sił i czasu,

potem kończyły się pomysły, i tak krok za krokiem..., czas sztuki odchodził do lamusa

pod hasłem - hobby z dzieciństwa... Czasem oczywiście da się wrócić, ale też po kilku 

przykładach znanych mi osób (z innych środowisk), albo to się nie udaje, albo przychodzi

z wielkim trudem, albo dopiero na emeryturze... Tak naprawdę nie szkoła, a to co potem, 

decyduje, czy twój papier coś znaczy, czy jest tylko dowodem na ukończenie jakiejś fajnej

szkoły..., i tyle. Mimo to, uważam za błąd, że nie udało mi się przekonać rodzinki, by odejść

i spróbować jednak zdawać do szkoły państwowej - wyższej szkoły art w Gdańsku. 

Nie powiem, że żałuję, ponieważ, takie żale są infantylne i nic nie zmienią, niemniej, jeśli

czyta to ktoś młody, to podpowiem, w tym kraju jeszcze długo prymat szkół państwowych

będzie bardzo silny i mając wybór, warto iść do takiej, państwowej uczelni. 

Tytuł magistra sztuki, w tym naszym państwie post - poprzedni ustrój, jest i wiele lat

jeszcze będzie znaczył dla wielu ludzi - i mam tu na myśli także waszych przyszłych

klientów - więcej, niż jakiekolwiek wasze praktyczne umiejętności.   

Na zachodzie, jeśli uda ci się sprzedawać i żyć z  tego co robisz, nikt nie będzie wnikał,

jaka była twoja droga na wstępie, a ukończona szkoła, albo jej brak, będzie miała znaczenie

dla nielicznych, albo czasem wręcz może zaszkodzić, jeśli ktoś po szkole państwowej okaże

się słabszy praktycznie, od innego, który uczył się prywatnie lub w ogóle, sam do

wszystkiego doszedł. Serio serio. Ba, u nas wciąż jest tak, że samouk, zazwyczaj  oznacza, 

pojęcie pejoratywne, o negatywnym zabarwieniu - kogoś, kto jest głupi, za słaby do szkół, 

arogant "bez wykształcenia". Tymczasem samokształcenie - szczególnie w sztuce, jest nie 

tylko możliwe, ale po prostu następuje u każdego, kto tworzy - ot, cały czas, przed, albo

 po... szkole. Zazwyczaj, całe życie... I bywa często tak, że gdy postawimy obok siebie 

prace nasze, z momentu końca szkoły - a potem takie, które zrobiliśmy rok, pięć, dziesięć 

lat od jej ukończenia, zauważymy, że to był tylko pierwszy, wcale nie najistotniejszy krok

w naszym twórczym życiu, jeden krok wśród wielu kolejnych - będących już przykładem

czystej postaci samo-doskonalenia...  

W każdym razie, Akademia Multimedialna, dla mnie nie była czasem straconym, ani 

nieważnym. Również z powodów osobistych - to dzięki tej szkole powoli zacząłem 

wyłazić ze swojej "skorupy", którą obudowałem się w liceum i na niechcianych studiach...

Ostatecznie mam, mam papier ukończenia szkoły, i podpisy - w tym Piotra Kawieckiego 

i Janusza Janowskiego... Dla mnie, jedyne, co ma realne znaczenie to to, czego się nauczyłem, 

a nie rozegrania administracyjne, to, że nie zadziałał system młodocianej III RP, że w ogóle

możliwe było, by szkoła uczyła 4 lata, brała kasy jak lodu, a potem..., wydawała papiery

ukończenia... Cóż, mam ładnie wyglądający papier, który dla niektórych jest dowodem

 mojego wykształcenia, a dla innych, zwłaszcza, w tym kraju - świstek papieru z - istotnymi

autografami... (...). 

I wiecie co? Spoko. Nikt nie musi mnie uznawać "profesjonalistą". Dla mnie to słowo

oznacza tylko jedno - potrafisz, albo nie potrafisz. Nie potrafisz, papier nie pomoże. 

A jeśli dla kogoś liczą się wyłącznie procedury - współczuję.

W moim prywatnym życiu - w ówczesnym okresie też się poprawiło. Niektórzy mężczyźni

lubią po latach wspominać, że z tą czy ową z niejednego pieca chleb jedli..., ja się ograniczę

do stwierdzenia, że bywało..., bardzo, bardzo..., ciekawie, pięknie i inspirująco, ekhm, ekhm... 

Czy może zabraknąć anegdot ze szkolnego życia? Nie powinno. Zatem dwie sprawy. 

W szkole wśród wielu ciekawych osobowości byli też przedstawiciele popularnych już 

wówczas bractw rycerskich - rekonstrukcyjnych, ale i po prostu lubiących udawać rycerzy,

w tym..., jedna rycerzyca... Nie wiem czy życzyła by sobie, wymieniania z nazwiska, 

ale..., do dziś pamiętam ją, jak siedzi sobie w szkole podczas przerwy z kombinerkami i...

"szyje" kolczugę... albo jak chodzi z mieczem na plecach... Zresztą, wiąże się z tym i inna

anegdota - w okolicy naszej szkoły czasami zdarzało się podówczas spotkać niemiłych

młodych ludzi, lubiących, powiedzmy, obić słabszego dla rozrywki..., i raz mieli ochotę

zrobić to m.in., owej pannie..., oczywiście do momentu, gdy wyciągnęła miecz. Oj, nie 

pocięła nikogo w dzwonka, sam widok wystarczył. Inni panowie rycerze bili się czasem

nawet w pracowni, na kije od mioteł, widać było, że nie robią tego jak w filmach dla dzieci, 

gdyby to były miecze, palców mieli by pewnie mniej, niż przed ćwiczeniami... 

Kiedy indziej poleciała świetlówka - przy zbyt zamaszystym wymachiwaniu mieczem 

w szkole, kiedy indziej próbowaliśmy podnieść miecz w stylu takiego, jakim władać miał

 sławetny Longinus Podbipięta... U mnie bez sukcesu... i inne. Ach, zapomniałbym - zabawnie

było słuchać ich opowieści z "pól bitewnych", gdy nasza koleżanka walczyła dzielnie 

w polu, ale wyłączana była z rekonstrukcji zdobywania miast - ponieważ częścią tych 

działań była też symulacja zdobywania białogłów..., no i organizatorzy miewali problem

z tym, by kobieta w zbroi... eheh. 

Co roku też robiliśmy spore bale końcowo-roczne - często były to bale przebierańców...,

różnie się przebierałem, ale raz spotkałem się z kolegą (Piotrem Gotkowskim), na mieście 

przed balem jeszcze i nie przebrani weszliśmy sobie na pokaz performance jakiegoś, gdzie

półnagi facet rzucał mięsem - ale nie, że brzydkimi słowy, a dosłownie..., a my sobie, siedząc

z tyłu sali, zrobiliśmy własny performance - ze spokojem przebierając się i z galerii

 wychodząc (i idąc miastem kawałek), już w strojach na bal... Mój strój był jeszcze spoko,

ale Piotr..., Piotr przebrał się za mumię... Ojoj, łezka i suszenie zębów do ekranu - oto co

czuję pisząc te słowa... 

Poza tym muszę wspomnieć o jeszcze jednej sprawie. Oto - nauczyciel mój i przyszły

(2001), promotor - Janusz Janowski, był też inicjatorem powstania niezależnej, prywatnej

pracowni, w której kilkoro (na początku) z uczniów Multimedialnej, tworzyło samodzielnie,

plus, możliwość spotkań, rozmów i korepetycji udzielanych nam przez Janusza Janowskiego.

Po paru perypetiach, pracownia owa powstała opodal firmy mamy - jednej z moich

 najlepszych ówczesnych koleżanek - w budynku dawnej administracji Stoczni Gdańskiej,

opodal sławnego Zielaniaka i pomnika Trzech Krzyży... 

Zatem, była sobie szkoła, była sobie i pracownia, równoległa, a zarazem często prostopadła...

albo wręcz odwrotna..., jak to w miejscu , gdzie tworzą ludzie - wówczas, jeszcze,

zaprzyjaźnieni..., w czasie wolnym od szkoły, i jakiś czas już po niej. 

To znaczy, ja jeździłem tam raz - dwa razy w tygodniu jeszcze jakiś rok po szkole, 

ale miejscowi znajomi częściej i znacznie dłużej. Można by bardzo wiele opowiadać 

o tamtym czasie, o tym tyglu inspiracji, ale..., o tej pracowni napiszę..., kiedy indziej. 

Przede wszystkim - jednak - dlatego, że musiałbym kilkukrotnie rozszerzyć ten post. 

Tutaj..., dodam tylko pewną historię dookoła... 

W grudniu, nie pamiętam już czy roku 2002 czy kolejnego. Do pracowni przyjeżdżałem

bowiem - także - "w odwiedziny" jeszcze parę lat po tym, jak przestałem się uczyć 

u mojego pierwszego Mistrza... W każdym razie, wyszliśmy z pracowni małą paczką, 

byliśmy tu i tam, plucha była, ponura, nieprzyjemna, dżdżysta noc..., trafiliśmy w końcu 

do pewnej restauracji, popiliśmy piwka, rozmowa jak zawsze krążyła wokół tematu, czyli 

sztuki..., nastrój był bardzo..., no niepowtarzalny, powiedzmy delikatnie, a gdy godzinkę 

później wyszliśmy..., Gdańsk lśnił odcieniami bieli i barwnych odbić lamp w blisko 10 cm 

kożuchu świeżego śniegu... Z ponurego krajobrazu zimowej pluchy, przez ciekawe

rozmowy do magicznej wydawałoby się, przemiany całego otoczenia, jakby wisienka 

na torcie całego dnia... 

Oczywiście, zdarzeń równie ciekawych, jak i mniej, było tyle, że tylko o tamtym czasie, 

dałoby się napisać sporą książkę i kto wie, może kiedyś...

Janusz Janowski - wokół którego zbudowało swoje twórcze losy wielu młodych z mojego

rocznika szkoły, a potem i innych ludzi..., jest muzykiem, malarzem, teoretykiem - obecnie 

doktorantem historii sztuki - i jak każdy artysta nietuzinkowy - ma swoje dość konkretne

 poglądy (nie tylko na sztukę)..., a dziś jest nawet przez wielu uważany za postać kontrowersyjną, 

jako m.in., obecny dyrektor warszawskiej Zachęty, czy wieloletni Prezes ZPAP 

(Związku Polskich Artystów Plastyków). Dla mnie jednak - jest pierwszym Mistrzem,

tym, który mi bardzo ułatwił dalszą twórczą drogę, także w kwestii poszerzenia moich 

horyzontów w zakresie historii i analizy dzieł sztuki, rozumienia symboliki, i oj, wiele

innych kwestii. Dlatego choć nasza znajomość rozluźniła się bardzo w ostatnich latach,

choć nie podzielam - przynajmniej części - jego poglądów na sprawy dookoła i poza 

artystyczne, szanuję i dziękuję i tutaj, za to, co było podówczas. 

Poza tym - z pewnością mogę Go polecić - jako nauczyciela, np., by przygotować się do

studiów na artystycznej uczelni trójmiejskiej, albo - jeśli ktoś chciałby zdawać na historię

sztuki, czy po prostu poprawić swój - niezależny - malarski warsztat... 

W okresie 1997 - 2001 - moje pasje codzienne ograniczyły się znacząco i poza

 zamiłowaniem wcale nie gasnącym - by obserwować świat natury - na każdym niemal

kroku, towarzyszył mi szkicownik, aparat...

W szkole za to namalowałem i narysowałem niezliczone martwe natury, ale..., nic mi z nich 

nie pozostało..., z aktów malowanych z natury, tylko trzy przykłady, w tym pierwsza

próba (tu od góry), która sprawiła mi nadspodziewanie wiele problemów. Ktoś kto latami 

rysował w miniaturze, często z pamięci już - anatomicznie zgodne postaci - nagle wymiękł 

i stworzył rysunek bardzo średni... 


Jak to możliwe? 

Niech każdy kto maluje ze zdjęć i komiksów, spróbuje malować postać z natury..., 

a mnie zrozumie. Przy pierwszej próbie. Potem jest już lepiej: 



Oczywiście, to nie jest / nie był koniec, to tylko maleńki wycineczek, z wielu-setek

godzin spędzonych na rysowaniu i malowaniu - martwych, postaci i innych klimatów,

w pracowni Akademii Multimedialnej. 

Także poza szkołą sporo szkicowałem - ołówkiem, długopisem, akrylami i nowo poznaną 

techniką olejną - i w domu - i w tym u wspomnianej wcześniej Babci Zosi: 

Szkic u babci... 

Miodownik i ciśnieniomierz, rys u babci... 

Szkic olejny - u Babci... 

Szkic malarski, olej na papierze, wykonany u babci... :) 

A teraz prace domowe - w akrylach na tekturze: 












wyjątkowo szkic pastelowy...



Akt domowy...

To oczywiście też jedynie maleńki wycineczek prac w tym czasie stworzonych..., niemiej...

dodam jeszcze przykładowe prace z pracowni = obok zieleniaka = głównie martwe natury 

z lat 1999  - 2001: 






Oraz cykl dla mnie bardzo szczególny "Tonacje" - rok 2001 - nie w całości, ale jakieś 2/3  prac: 











Na tym skończę dzisiejszy tekst, a zarazem wczorajszy - bo się wczoraj pospieszyłem, 

a pośpiech tekstom nie służy. Zatem piątą część autobiograficznych wspomnień 

i przemyśleń - piszę dwukrotnie...


******************************************


W wyniku rozlicznych zmian planów, mój wstęp do autobiografii kończy się wraz z tym

postem. Pełna autobiografia / rozbudowany katalog wybranych prac - powstaje,

najprawdopodobniej gotowa będzie na moje oficjalne "25 lecie pracy twórczej" - liczone 

od roku pierwszej wystawy indywidualnej, czyli w planach na rok 2027.  

niedziela, 24 września 2023

Pierwsze kroki - część IV - Istotne decyzje, poważne błędy...

 W czwartej części tekstów o mnie - prze ze mnie pisanych, przedstawię wybór wydarzeń, 

przeżyć i decyzji, z lat 1990 - 1997. Tekst zatem, ponownie obejmie dość długi okres - od

ukończenia szkoły podstawowej aż po czas, gdy trafiłem do szkoły artystycznej. 

Zanim przejdę do sedna, wspomnę o dwóch kwestiach, o których nie wiedzieć czemu

zapomniałem opowiedzieć wczoraj - choć były w przygotowanym zawczasu 

scenariuszu / streszczeniu. Pierwsze - nie wspomniałem o fotografii, którą zacząłem 

się interesować mniej więcej od chwili, gdy w prezencie z okazji "pierwszej komunii", 

dostałem aparat - rosyjskiej produkcji "fed" 8 (pisało się to rosyjską "bukfą"), aparat

całkowicie mechaniczny (serio serio - zero elektroniki), nie była to też lustrzanka, 

a dalmierz, z raczej koszmarkowym sposobem ustawiania ostrości. "Fed" pozbawiony 

był także wbudowanego światłomierza, stąd musiałem potem dokupić taki jeszcze starszy,

ręczny. Ten trudny w obsłudze aparat miał (i ma!), jedną zaletę - trudno go zepsuć, ba, nawet

film w środku trudno prześwietlić, bo tył wprawdzie cały się zdejmuje, ale i otwiera na

podobieństwo sejfu... Dawniej na takie aparaty mówiono, że "nie gniotsa, nie łamiotsa".

Ten konkretny aparat otrzymałem dobrze ponad 30 lat temu, jako już używany i mam go

nadal. Działa, choć spadł mi ze schodów, wpadł do jeziora..., i spoko. Jedyne - co uległo

zniszczeniu - to pasek do oryginalnego futerału... Oczywiście dziś to już tylko eksponat,

sentymentalne wspomnienie pierwszych doświadczeń z fotografią. Pejzaży, krajobrazów

tczewskich, zwierząt, w tym ganianych z trudem po lesie - saren i jeleni... 

Większość zdjęć, niestety, była w tych samych kartonach co "zaginione" rysunki, pozostałe

nie są jakoś ciekawe, zatem niestety ich nie pokażę. Fotografowałem sporo jeszcze w szkole, 

mniej więcej do roku 1999. Później fotografia po prostu zastąpiła szkicownik, stała się

sposobem na dokumentację wystaw, wydarzeń, obrazów, i moich codziennych inspiracji, 

pełniąc rolę drugoplanową wobec innych form twórczości. 

Druga sprawa - o której wczoraj kompletnie zapomniałem, to..., dziwna przypadłość 

z dawnych lat. Mniej więcej do 12 roku życia byłem - może nie korpulentny, ale też, 

bynajmniej, nie chudy. A potem..., gdy się o mało nie udławiłem..., co nie jest przesadą, 

bo mało brakowało - na jakiś czas prawie przestałem jeść. 

Dzieci i to najczęściej dziewczynki - nie jedzą dla wyglądu, a ja nie jadłem ze strachu.

Niby przyczyna inna, ale efekty właściwie zbieżne. W dzisiejszym świecie poszedłbym

z rodzicami do psychologa, byłoby parę rozmów na kozetce i spoko, ale w tamtych,

dziwacznych czasach (do których obyśmy nigdy nie wracali), nikt na to nie wpadł. 

A ja chudłem w oczach. Najpierw prawie wyłącznie piłem (nie, że alkohol, wtedym był 

jeszcze 100% abstynentem = i nawet nie znałem znaczenia tego ostatniego słowa...).

Szczęściem babcia Zosia wymyśliła, że skoro tylko piję - bo przełknięcie choćby bułki było

dla mnie jak wymuszone połykanie tarki do warzyw - to niech to będzie mleko świeże 

z miodem, i kwaśne, domowej roboty. Pamiętacie jeszcze mleko z tamtych czasów, tak

dobre, że odstawiało się je i naturalnie kwaśniało? Eh, ten smak młodości..., nawet

najlepsze dzisiejsze "kefirki" i "maślaneczki" - nie umywają się do prawdziwego kwaśnego

mleka... W każdym razie - właściwie tylko dzięki babci nie trzeba było ze mną biegać do

lekarzy. Owszem, jeszcze dłuuugooo pozostałem chudy jak patyk, ale przeszło narastające 

osłabienie. Dziś wielu krytykuje nabiał, jestem jednak żywym dowodem, że niemal 

wyłącznie opierając dietę - na mleku pod różnymi postaciami -  można spoko żyć i mieć

dużo energii... Oczywiście były też soki z domowych przetworów, przeciery pomidorowe 

i kompoty i ziołowe herbaty, też domowej roboty, ale stanowczo dominowało wtedy mleko. 

Zresztą..., podobnie postąpiłem w tym roku, gdy osłabienie po chorobie zaczęło mi już 

odbierać nadzieję. Owszem, za podpowiedzią kogoś, o kim już wspomniałem we wstępie 

do tego cyklu, ale..., i sam zdecydowałem - że powtórzę babciny eksperyment i przez

pierwsze miesiące rekonwalescencji - obok witamin, kiszonego buraka i kapusty, tranu 

i ziółek - jadłem prawie same jajka i piłem dużo mleka, jogurtów, kefirów, maślanek, skyrów... 

Możecie mówić i myśleć co sobie chcecie, mnie pomogło, i to już drugi raz... 

Dzięki ci babciu, obyś przyglądała się nam z nieba, o ile oczywiście nie masz tam nic

lepszego do robienia... 

Ot, to tak słowem wstępu. 

A teraz, do rzeczy. 

Z początku planowałem, że tekst ten będzie najdłuższym jak dotąd, że będę bardzo

dokładnie rozkminiał wszystkie za - i przede wszystkim - przeciw..., ale po dobrze

przespanej nocy i miłych snach..., jakoś, mi przeszło. 

Nie nie, nie  będzie tylko wesoło, ale, nie będę też "reklamował" tych, dzięki którym 

tamten okres widzę raczej w ciemnych, zimowych barwach. 

Nie należy im się nic, a nic, nawet jednego zdania... (...). 

Po szkole podstawowej, wiadomo, ambitne dzieci, albo ambitni rodzice dzieci, chcą, by te

trafiły do liceum. Wybór liceum waży na całe życie. W moim przypadku nastąpiły dwa 

istotne błędy na raz. Po pierwsze, decyzja "odgórna" - że liceum ma być koniecznie 

w Tczewie, a po drugie - liceum sportowe... 

Pisałem wczoraj, że pasje ojca na mnie stanowczo nie przeszły. A liceum sportowe..., 

cóż, stawia na tężyznę fizyczną, wyniki, zamiłowanie do sportu, i..., nie jest dobrym

miejscem dla chudzielca niezbyt zainteresowanego tematem..., szczęście moje, 

w nieszczęściu, że nie byłem naj-chudszy i naj-mniejszy... (...). W podstawówce, mimo,

jak wspomniałem, niewielkiego przekonania do gier zespołowych - w końcu znalazłem 

sobie miejsce - na bramce. Myślę, że broniłem całkiem dobrze. Do czasu liceum, do czasu,

gdy pewne osobniki uznały za "zabawne", robić ze mnie cel najsilniejszych "petard", czyli 

typowo siłowego kopania piłki w kogoś, a nie w bramkę... (...). Że byli nauczyciele? 

Kto tak myśli, zbyt dawno widać skończył szkołę. To tak nie działa nawet w najlepszych 

szkołach, a w tej, nawet nauczyciel był rozbawiony tematem. Miałem nie pisać kto, ale 

to nie oznacza, że nie napiszę, co. Ale nie, nie będę jojczył. Mimo, że wymieniłem tylko  

jeden przykład, każdy, obdarzony wyobraźnią będzie już wiedział, czemu nie polubiłem 

liceum i wspominam je raczej rzadko... (...). 

Jak zwykle, długo przesiewając plewy, da się znaleźć i ziarna dobrego i jedną, dobrą rzecz 

znalazłem - otóż, dzięki mojej nauczycielce języka polskiego, bardzo polepszyła się moja

pisanina..., tu, szczere - dziękuję - należy się bez dwóch zdań. Miałem też kilku kolegów, 

którzy jakoś zmniejszali szansę na zbyt częste problemy... 

Oczywiście - co chciałbym mocno zaznaczyć - nie mam pretensji do rodziców - trudno

ich winić za to, że chcieli dla mnie dobrze...., zwłaszcza, że w rodzince dominowało

przekonanie, jako to życie artysty jest smutne, bezsensowne, ubogie, i w ogóle,

bez sensu..........................................................................................................................

Drugi błąd związany z liceum był mój. Ale też związany z powyższym. Nie zdecydowałem 

się na trudniejszy, ale lepszy wybór. Na przeciwstawienie rodzicom i skok na głęboką wodę,

czyli zdawanie do liceum plastycznego w Gdyni... Dałem się przekonać, że jakoś to będzie, 

to tylko kilka lat, zdasz, matura, a potem zrobisz, co zechcesz. 

No i nie zrobiłem. 

Przynajmniej, na początku. 

Zanim przejdę dalej dodam jeszcze - że ze spokojnego w miarę, grzecznego chłopca 

po podstawówce, po liceum, i wspomnianej wcześniej przeprowadzce, w której wyniku

utraciłem większość z tego, co tworzyłem jako dzieciak / młodziak..., coś się zmieniło.

Byłem bardziej nerwowy i potraktujcie to jako eufemizm..., a równolegle skory do kompletnego 

zamykania się w sobie. Jak gdyby ktoś przeniósł się ze strefy klimatu umiarkowanego 

do takiej, w której są albo tylko ciepłe dni, gdy siedzisz w cieniu..., albo same deszcze i huragany...

Odtąd często słyszałem, że jest ze mnie typowy introwertyk. Wcześniej tak nie było. 

Nawet z dziewczynami mi nie szło jakiś czas, ogólnie, klops jakich mało. 

No i mimo liceum sportowego byłem nadal chudy jak patyk. W ogóle nie było po mnie

widać, gdzie się uczyłem. 

Ale przyszedł upragniony koniec liceum, matura, a potem... I myślałem sobie, o, teraz pójdę

na studia, do Gdańska, na akademię sztuk. Byłam nawet przygotowany na to, że jak na

pierwszy rzut nie zdam (mało miałem prac, starych zostało jakieś 2-3 %, nowych na

poziomie teczek nie miałem), pewnie trzeba by mi było, co najmniej roku w jakimś kółku

 plastycznym, zacząłem się już nawet za takim rozglądać. 

Ale dostałem ultimatum, że jeśli chcę, by rodzinka pomogła mi finansowo na studiach, 

Akademia artystyczna odpada. I ponownie, naprawdę już nie pamiętam czemu, może 

przez to zamknięcie w sobie, jakiś brak przekonania do czegokolwiek na 100%, mimo

tego ostatniego marzenia, uległem. Trafiłem na biologię. 

Próbowałem dwukrotnie. Znów parę lat przeleciało bokiem. 

Pracy było tyle, że nie miałem czasu na to nawet, by się denerwować, pozostał 

tylko introwertyzm. Narastający. Niewiele korzystałem też z tzw. życia studenckiego, 

a to z kolei głównie z powodu ciągłego mieszkania w Tczewie i..., wady studiów na bioli 

czy na wyjeździe, zaocznie - gdzie po prostu nie było czasu bo przyjazd, zakwaterowanie,

zajęcia do wieczora i wykwaterowanie, wyjazd..., a i często zmieniający się lokatorzy, więc

dla gościa jak ja..., słabe szanse. 

A z kolei w Trójmieście..., w trybie dziennym, przynajmniej podówczas..., było tak:

zajęcia z chemii w Gdańsku Głównym, blisko Muzeum Narodowego, to co z botaniką

związane - Gdańsk Wrzeszcz, wu-ef na Przymorzu, Zoologiczne sprawy - Wzgórze św.

Maksymiliana - w Gdyni... Często gęsto zaczynaliśmy o 8 rano, a w domu byłem średnio 

o dwudziestej lub nawet dwudziestej trzeciej w nocy... Nie zawsze dało się podjeść między

zajęciami, czasami trzeba było dosłownie biegać na kolejki, autobusy lub tramwaje....

Ale..., wiecie, możecie być zdziwieni - tyle się wcześniej rozpisywałem o mojej pasji 

badania, hodowania, podglądania życia różnych stworzeń... To przecież, powinny być 

dla mnie studia genialne! 

Gdybym urodził się 100 lat wcześniej, zapewne, dokładnie tak by było... Chociaż, jako

gostek chorowity w dzieciństwie, mógłbym tych studiów nie dożyć w erze przed

antybiotykami... 

Czemu tak? 

Na chemii nauczyciel zaczął od stwierdzenia, że nie lubi typowych biologów..., i mówił prawdę. 

Ja to nawet rozumiem - z perspektywy czasu - jeśli nie chce się być nauczycielem biologii, 

których było sporo, więc trudno było o to, albo tylko wiecznym korepetytorem dla słabszych, 

uczniów, pracy dla biologa pracującego tak, jak ja w dzieciństwie sobie to wyobrażałem...,

właściwie nie było. Popyt - już wówczas, w latach 90' XX wieku był na laborantów (Chemia!),

biochemików (Chemia!), biocybernetyków, genetyków (Chemia!), itp., itd. Kto to lubił, był 

w raju, kto nie..., nie. 

W końcu, odpuściłem. Rodzice też. Zresztą..., w tym czasie już się między nimi psuło,

a trochę później całkiem się rozsupłało. O tym na razie nie napiszę, może za kilka lat. 

Niestety późną wiosną roku 1997 - zwłaszcza przez bardzo wyczerpujące studia - miałem

tak mało fajnych prac, że i tak nie dałbym rady przygotować się na teczki do ASP. 

Ale..., znaleźliśmy ofertę niedawno powstałej szkoły prywatnej w Gdańsku:

Akademii Multimedialnej. Nazwa zachęcała. Pierwsze rozmowy również. Wprawdzie 

szkoła prywatna oznaczała spore koszty, ale..., dzięki cierpliwości rodziców, a właściwie 

głównie mamy, udało się. Tym sposobem, w końcu, wydawało się, że może być już tylko 

lepiej. Było to i piękne złudzenie i..., zarazem, wcale nie. 

Ale to już temat na jutro. 

A dziś..., dziś jeszcze nieco o tym, co jednak, mimo nieciekawych nastrojów i szkół mocno 

niedobranych, udało mi się stworzyć, w tzw., międzyczasie. 

Trochę tego było. 

Najpierw w wyniku kilku wydarzeń, dobrych i bardzo smutnych - z roku 1995, zdecydowałem, 

że studia, nie studia, ale i tak będę próbował tworzyć. Rysunków typu poprzedniego 

robiłem już mało, ale coś tam jeszcze czasami... Z roku 1995 pochodzi jednak pierwsza

moja próba z dużym formatem i akrylami. Obraz był inspirowany, nie pamiętam już czym, 

ale był - główny temat, z którego zrobił się potem długi cykl, zakończony w lipcu bieżącego 

roku..., mówił o przemijaniu. I myślę, że próba z 1995 - była całkiem spoko: 

Czaszka, akryl na tekturze, 100x70 cm, rok 1995,
właściwie przełom 1995 / 1996.

Później - w roku 1996 i kolejnym było tak mało czasu, że nic właściwie nie robiłem, poza

rysuneczkami w znanym już stylu: 







Trochę "luźniej" zrobiło się latem i jesienią / zimą 1997 - gdy albo myślałem już o szkole 

art, albo już ją zaczynałem. Tu jednak, dziś, pokażę tylko kilka akryli - będących swego

rodzaju pomostem między moim dotychczasowym myśleniem o tworzeniu, a tym, co było 

jeszcze prze de mną:  

Pierwszy akcik, i nie tylko, temat kobieta i antyk poruszałem jeszcze dwa razy, ale nie mam zdjęć...
akryl, 70x100 cm, rok 1997. 

Obraz inspirowanyy jakąś indyjską ilustracją, ale mocno pozmieniany, 
akryl, rok 1997

Rekin płynie! Akryl, 70x100 cm, rok 1997, chyba jakoś pod koniec roku. 

Mewy, akryl, 1997

Troszkę nieostro, ale tak tylko mam - "Polak potrafi", akryl, 1997. Zimą. 

Akryl, bez tytułu, 100x70 cm, rok 1997 pod sam koniec. 

A któż to? akryl, 70x100 cm, przełom roku 1997 / 1998. 


I to już wszystko na dziś. 

Jutro o szkole... 



sobota, 23 września 2023

Pierwsze kroki - część 3 - "Poważne dzieciństwo".

 Trzecia część autobiografii - w wersji blogowej = skróconej, ograniczonej do kwestii,

moim zdaniem najistotniejszych - tak dobrych jak i niekoniecznie. 

Pełna wersja powstaje poniekąd równolegle - ale na razie tylko jako szkic, jakby rusztowanie 

pod coś znacznie dłuższego, czyli pewnie pełnoprawną książkę. Takie poważne opracowanie 

potrwa, zapewne kilka lat, a poza tym, powinno wiązać się z jakimś poważnym jubileuszem, 

może zdążę na 25 - lecie pracy twórczej - w roku 2027... 

Teoretycznie maluję już dłużej niż 25 lat i mógłbym nawet 30 lecie obchodzić za dwa lata,

niemniej, postanowiłem w tej kwestii przyjąć ideę, że lata biegną nie od mojej decyzji - co będzie 

esencją mojego życia, ale od czegoś namacalnego dla wszystkich - czyli otwarcia pierwszej

wystawy indywidualnej - a ta miała miejsce w marcu roku 2002...

Tak czy inaczej - dzisiaj publikowana część autobiografii dotyczy okresu związanego 

z obowiązkową nauką w szkole podstawowej - gdym miał lat 7-15 / w okresie 1982 - 1990.

Czyli, z grubsza, najlepszy czas dzieciństwa - już w miarę świadomego, pełnego pasji,

ciekawości, stanowiącego zazwyczaj bazę pod wszystkie dalsze wybory...

No to lecimy...

Poprzedni tekst zakończyłem na niepewnym, niepokojącym czasie, rozpoczęcia 

Stanu Wojennego w końcówce roku 1981. Szczerze pisząc, tamten rok z kawałkiem

pamiętam najbardziej poprzez emocje - będące najczęściej odbiciem emocji rodziców,

dziadków i innych znajomych... 

Oczywiście jest i nieco obrazów, widoków, albo jak gdyby "filmów krótkometrażowych",

zwłaszcza z okresu od grudnia 1981 do września 1982 - w którym zaczął się dla mnie

zupełnie inny czas, czas szkoły podstawowej... Dla każdego dzieciaka, jak sądzę, początek

szkoły wiązał się z wieloma, często zupełnie sprzecznymi odczuciami - z jednej strony

kończył się czas wolności, z drugiej, ekscytowały nowe wyzwania, poznawało się masę

nowych ludzi... Być może jednak, to przejście bywało i niejako wyzwoleniem, zwłaszcza,

dla dzieci, które żyły już parę lat w kieracie komunistycznych przedszkoli i miały długo 

do czynienia z takimi osobami jak te przedszkolanki..., o których poprzednio pisałem, 

a które - w dzisiejszych warunkach - bardzo szybko wyleciałyby z roboty z wilczym

biletem, albo gorzej... (...). 

Chciałbym jednak wrócić jeszcze na chwilę, do wcześniejszego okresu roku 1982. 

Nie ma tu miejsca na cytowanie za książkami czy Wikipedią szczegółów przebiegu 

Stanu Wojennego, zwłaszcza, że opisuję ten czas tylko z własnej - perspektywy małego

dziecka..., zresztą, każdy chętny albo wie, o co chodzi - albo może z łatwością znaleźć

wiele, szerokich opracowań tego tematu. 

W każdym razie, najbardziej utkwiło mi w pamięci - zimy, wiosny i lata roku 1982,

powszechne zniechęcenie, jakiś taki dziwny smutek, wyczuwalny jak gdyby nawet zapach

strachu w powietrzu. Niewiele wychodziłem z domu, może dopiero w maju i latem, mniej

gdziekolwiek bywaliśmy, głównie bawiłem się w domu, czytałem pierwsze  - jeszcze

mocno ilustrowane "książeczki"...

Dodatkowo obowiązywała tzw., godzina policyjna - ograniczająca możliwość przemieszczania 

się wieczorem i nocą, czyli nie było też długich wieczornych spotkań u dziadków, nie było

świąt w gronie krewnych z innych części kraju..., kiepski czas, z którym jako tako porównywalny 

jest chyba tylko ten ostatni, zwłaszcza z drugiej połowy roku 2020 i części 2021... 

Choć i to, nie ze wszystkim.

Kiedyś, wracając - od dziadków, szliśmy z rodzicami - krótko przed godziną policyjną - przez 

wiadukt łączący Stare Miasto (ul. Wojska Polskiego), z Nowym Miastem i innymi osiedlami.

Pamiętam tak dobrze, jak by to było wczoraj - długi szpaler ciężarówek wojskowych,

amfibii i czołgów, które z ciężkim jazgotem - wprawiającym w fizyczne drżenie cały

wiadukt - przejeżdżały w sobie tylko znanym kierunku... 

Było to jeszcze zimą i ten efekt zimna, ogólnej szarości, brudnego śniegu na drodze i jego

wszechogarniającej bieli dookoła, widok tych ciężkich, ponuro wyglądających pojazdów

wojskowych - wryły się w moją głowę tak bardzo, że myśląc o tamtych czasach, ten jeden

widok wynurza się jako pierwszy i jako ostatni znika..., wracając też czasem w snach... 

Były jednak wyjątki od tej reguły. Pierwszym i drugim - krótkie z musu, ale możliwie

częste wizyty u dziadków. Babcia Zosia i dziadek Józek - rodzice mojej mamy - mieszkali

blisko i u nich mogliśmy bywać i pół dnia, a i zresztą dochodziły re-wizyty ich u nas, choć

dziadek podówczas pracował w banku. Dziadkowie Galińscy - Ada i Lolek 

(czyli Aniela i Leon), mieszkali o wiele dalej, zatem u nich w tamtym roku, wyjątkowo,

bywaliśmy rzadko, raz, raz nawet po upływie godziny policyjnej przemykaliśmy przez

 "Mały mostek" - dziś drugi wiadukt, wówczas małą pieszą kładkę łączącą stare i nowe

miasto... Za to ich dom - mieścił się w kamienicy "farmaceutów", nad apteką, w samym

sercu starego Tczewa - na placu Hallera. Jak już pisałem w części 1, dziadek Leon był

farmaceutą - acz jeśli chodzi o aptekę, jak pamiętam z kilku pierwszych lat życia, pracował

znacznie bliżej mojego miejsca zamieszkania - na rogu ulicy Gdańskiej i Mostowej. 

W każdym razie, stare, duże mieszkanie w kamienicy - wysokie stropy, wielkie okna, 

meble pełne książek i starych bibelotów - powodowały jakiś taki przyjemny dla mnie

nastrój, odmienność od biało pomalowanych, jednakowych z grubsza mieszkań w blokach 

i wieżowcach. Bardzo lubiłem przesiadywać u dziadka Lolka, a ponieważ ten tekst nie

będzie nieskończenie długi - tu już napiszę, że dziadek zmarł, gdy miałem 10 lat, a 2 ostatnie 

na tyle ciężko chorował, że właściwie głównie leżał, lub siedział na łóżku..., zatem najlepiej

pamiętam go właśnie z początku mojego życia, z pierwszych lat 80' XX wieku... 

Babcia Ada żyła dłużej, ale przyznam szczerze, że choć częściej u niej bywaliśmy, więcej

czasu spędzaliśmy z kuzynami, krążąc po tym fajnym, starym mieszkaniu.

Dziadek Lolek był też muzykiem, prowadził w Tczewie męski chór "Echo", ogólnie miał

bardzo wielu znajomych i nieliczne wspomnienia ze spacerów z dziadkiem Lolkiem

zapamiętałem z tego, że wciąż się zatrzymywał, z kimś rozmawiał, albo co i rusz uchylał

staromodny kapelusz... 

Był mądry, ale i skłonny do żartów - ja wówczas zacząłem interesować się dinozaurami, 

i dziadek często przekomarzał się ze mną mówiąc np., 

- A..., a ten dinozaur z małą główką, to pewnie duplodokus? 

Ja zaś z (zabawnym z perspektywy) oburzeniem mówiłem - Ależ nie dziadku, to Diplodokus...

Eh, stare dobre czasy... 

Było jeszcze jedno miejsce, gdzie często bywaliśmy i..., nadal bywamy - więc do tematu

 wrócę jeszcze w kolejnych częściach tego cyklu - a to u znajomych naszej rodziny, u

 (przyszywanej) cioci Gabrysi. Sad, ogród, wówczas samiutkie przedmieścia, osiedle

 domków jednorodzinnych, po prostu raj dla dzieciaka lubiącego podglądać owady i inne

stworzenia, gdzie zawsze było wiele kotów, psy, śpiewała masa ptaków... 

Zatem - choć czas między 6 - 7 rokiem mojego życia nie obfitował w zdarzenia pozytywne,

nie mogę powiedzieć, by było tylko źle, o, co to, to nie. 

Nadszedł jednak wrzesień roku 1982 i..., wszystko się zmieniło. 

Choć, zanim o tym, wspomnę jeszcze, w miarę, ehm, krótko..., o czymś istotnym. 

Oto ja, dzieciak od zawsze skupiony przede wszystkim na tym co mnie... interesowało, 

nie miałem nigdy zbyt wielu znajomych. Na osiedlu wielu bloków i wieżowców - prawie

zespolonych ze sobą ulicą "Aleja Zwycięstwa", osiedli "Nowe Miasto" i "Garnuszewskiego", 

miałem, tak naprawdę, na co dzień, tylko dwóch kolegów - Roberta Zgirskiego 

i Marcina Polaka. Bawiliśmy się setnie, razem odgrywaliśmy różne scenki z filmów

przygodowych, czy z dzikiego zachodu - z popularnych filmów i seriali na podstawie

opowiadań Karola Maya (jeśli znajdziecie te stare seriale, spróbujcie posłuchać Apacza

Winnetou przemawiającego po niemiecku albo jeszcze lepiej - po czesku...). 

Było w tych zabawach coś niesamowitego, wyobraźnia dzieci jest niezmierzona, gdybym

tak głęboko w nią wchodził w dorosłości, zapewne zdiagnozowano by u mnie halucynacje...

eheh. Ten rodzaj zabaw był czymś powszednim w naszych czasach. Lecz my również

"polowaliśmy" na "dzikie zwierzęta" w postaci niezliczonej (podówczas) obfitości koników

polnych, chrząszczy różnorodnych, żab, kijanek, traszek, jaszczurek... Razem bywaliśmy na

pierwszych wypadach na ryby, albo dalekich spacerach po obrzeżach miasta

(za które nie jeden z nas i nie jeden raz dostawaliśmy nieźle w tyłek...). 

Tak naprawdę to ja byłem inicjatorem większości tych zabaw, a i większość..., złowionych

przez nas stworzeń - albo po zabawie, albo po pobycie w moim terrarium - wracało na wolność. 

Piszę o tym, ponieważ dzieciaki w tym wieku zazwyczaj bywają dość okrutne, pamiętam

jak starsi chłopcy zabrali nam kiedyś złapaną jaszczurkę i..., zrobili jej takie rzeczy, że tu o

tym nie napiszę..., bo jeszcze przeczyta jakiś taki domorosły psychol i powtórzy... (...). 

Mnie jednak, od najmłodszych lat zajmowało raczej to, jak żyją, gdzie, czym się żywią

różne stworzenia, nie miałem przyjemności z ich zabijania. 

Z anegdot..., mając około 8, może 9 lat wymyśliłem, że w okolicy naszej krąży wielka 

zielona jaszczurka, taki jakby legwan, czy waran..., swego czasu głośno było w kraju 

o kilku podobnych przypadkach, ale ten tczewski był czystym wymysłem, moim. 

Najzabawniejsze - opowieść przyjęła się i rozprzestrzeniła, tak, iż jeszcze kilka lat później 

inne, mniej nam znane dzieciaki - w wielkim sekrecie opowiadały nam moją własną 

historię... 

Poza tym, dzieci w wieku 5-8 lat zazwyczaj wybierają grę w piłkę, siatkę, ganianie się,

zabawę w chowanego, albo - wówczas popularne gry "w klasy" czy "w grykla" - gdzie

gryklem była pusta puszka po paście do butów - wówczas dość popularnych niemal 

w każdym domu... 

Te moje pierwsze przyjaźnie trwały jeszcze przez większą część podstawówki, choć

stopniowo zajmowaliśmy się już bardziej swoim, odrębnym życiem, zwłaszcza, że najpierw

Robert trafił do innej szkoły niż ja i Marcin, potem, w czasie liceum, zmieniały się nasze

zainteresowania, a w końcu moi rodzice - zatem i ja, wyprowadziliśmy się w zupełnie inną

część miasta. Prawdę pisząc, ani jednego ani drugiego nie widziałem już tak długo, 

że prawdopodobnie nie poznalibyśmy się tak na "pierwszy luk". 

Szkoła..., zauważyliście, że próbuję zacząć ten temat już któryś raz, czwarty? Piąty? 

Ha..., ale tak to już jest ze wspomnieniami, czasem otwierasz jeden "folder", a tu wysypuje

się zawartość całkiem innego... 

Szkoła - szczerze pisząc nie pamiętam pierwszego dnia, a aby tak było, musiałem się na nim

straszliwie wynudzić... Zapewne myślami byłem zupełnie gdzie indziej.

Trafiłem do szkoły podstawowej nr. 11 - nie w  "moim" rewirze ze względu na zamieszkanie, 

ponieważ szkoła przynależała raczej dzieciakom z osiedla "Garnuszewskiego" a dzieciaki 

z naszego, trafiały zazwyczaj do szkół nr. 2 i 3. Ale, jako, że mój ojciec (i Marcina Polaka),

pracował w 11-tce..., cóż. To bycie "nauczycielskim dzieckiem" sprawiło też, że ominął

mnie los "kota", "pierwszoroczniaka", traktowanego nieciekawie przez starsze roczniki. 

Nie miałem żadnych szczególnych przywilejów, chociaż..., to moja perspektywa - zwłaszcza, 

że jednak znali mnie wszyscy nauczyciele..., a uczniowie "ruszali" tym mniej, że ojciec mój

był (żyje, nawet dorabia w zawodzie, ale już na emeryturze), wu-efistą... 

Nie mogę powiedzieć, bym był dobrym uczniem. Ani też szczególnie słabym. Rzadko kiedy

chodziło o brak talentu do jakiegoś przedmiotu, raczej, dość szybko zacząłem myśleć, że

wolę skupić się na tym, co - dla mnie - jest istotne. Zdawałem z klasy do klasy, tylko chyba

w 7 klasie potrzebując nieco korepetycji z fizyki, ale jak już chciałem, zawsze ostatecznie

wychodziłem na plus. Jeśli chciałem... Nie powiem, by moi rodzice byli szczególnie

szczęśliwi z tego powodu, zdarzały się i szlabany, i "klapsy", i inne reprymendy, ale jakoś

tak ze mną było od małego, że na kary reagowałem słabo, wcale, albo dla "świętego" spokoju

(i ochrony tyłka), a wbrew sobie robiłem to, co było konieczne i..., ani minimetra więcej... 

Byłem raczej grzecznym dzieciakiem, uczniem, lubiłem siadać "na widoku", ale też

niekoniecznie "za bardzo", bowiem, jeśli przedmiot mnie nie interesował..., z lekcji

wyniosłem zeszyty pokryte..., przede wszystkim - najróżniejszymi szkicami, notatkami 

z domowych "badań dzikiej przyrody", albo scenariuszy kolejnych, a mniej więcej od piątej

klasy także z pierwszymi opowiadaniami. 

Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że szkoła w ogóle nie była dla mnie interesująca.  

Lubiłem historię (choć nie zawsze historyków...), lubiłem biologię, wu-ef..., pracotechnikę, 

na początku również geografię i nawet nie wiem czemu później już mniej. Jedyny, obowiązkowy 

język obcy - czyli rosyjski..., cóż, uczyłem się go, zdawałem z klasy do klasy, ale szczerze 

mówiąc mimo kilu lat nauki, nie pamiętam z niego prawie nic. Język polski ogólnie też 

lubiłem, ale w szkole podstawowej mieliśmy trochę pecha - może napiszę o tym kiedyś 

więcej, ale dziś nie mam ochoty aż tak psuć sobie humoru... Mogę tylko powiedzieć jedno 

- czytać bardzo lubiłem, lubiłem też zawsze wiedzieć co poeta miał na myśli, znać historię 

dookoła, konteksty kulturowe - choć nawet nie potrafiłbym podówczas użyć takich słów,

by odpowiednio określić swoje zainteresowania... Niemal wszystkie lektury czytałam zanim

to było konieczne, nawet Dziady, może..., wyłączając Słowackiego. Jakoś jego styl nigdy

nie przypadł mi do gustu. Gorzej u mnie było z przedmiotami "ścisłymi" czyli matematyką, 

chemią i fizyką. Właściwie nie wiem czemu, w końcu proporcje, działanie świata, biologia, 

opierają się na prawach fizyki i zależą od wielu aspektów chemii... Niemniej, było jak było. 

Ale choć "krnąbrny", nie okazywałem tego, czyli zewnętrznie byłem raczej z tych

grzecznych chłopców, nigdy nie zapaliłem papierosa, nigdy niczego nie próbowałem, 

a do 17 roku życia właściwie nie piłem też alkoholu. Nie uciekałem z domu, nie byłem

łobuzem, nie chodziłem na wagary..., to znaczy, na wagarach byłem dosłownie tylko 1 raz,

w dniu wagarowicza, w wieku 15 lat - tuż przed ukończeniem szkoły... 

W szkole, w tzw., samorządzie szkolnym nigdy się nie udzielałem. 

W ogóle, szkoła była dla mnie tym, czym dla pasjonatów określonej dziedziny jest praca

- czymś koniecznym, owszem, jak wyżej wspomniałem, czasem nawet dość interesującym,

ale..., nie tak jak życie poza nią. 

Dodam tu jeszcze - dla porządku - że w klasie oczywiście jakoś tam kolegowałem się po troszku 

ze wszystkimi, ale, tak naprawdę, konkretnie, zaprzyjaźniłem się tylko z kilkoma kolegami

z klasy. Byli to: Sławek Madaj, Szymon Nieżwicki, Tomek Szlagowski i Krzysztof Roch,

Krzysztof Gmyrek, a od piątej klasy doszedł do nas - i jakoś szybko nawiązałem znajomość

- z Marcinem Lisem. Dzieliliśmy liczne zainteresowania... W ogóle, jak to jest, że dzieciaki

mają - na raz - aż tyle różnych zainteresowań, szkołę, zadania domowe, wycieczki z rodzicami, 

wyjścia do rodziny, co i rusz jest się u kogoś "na urodzinach" i i tak dają radę... cuda jakieś,

albo zagięcia czasoprzestrzeni... 

Nie sposób wymienić wszystkich wspólnych wypadów, spacerów po mieście, dni spędzonych 

na najróżniejszych zabawach, wymienianiu się znaczkami i innymi efektami młodocianego

kolekcjonerstwa, tysięcy żartów, opowiadania sobie snów, wspólnego marzenia o wszystkim 

i niczym... Wszystkich nie sposób, zatem opowiem je przy innej okazji...

Co jednak nutą smutku kładzie się na tym wszystkim, to to, że moje bliskie znajomości 

z podstawówki rozmyły się w czasie tak samo, jak te najwcześniejsze -  "podwórkowe".  

Najwięcej przeszkodziło liceum, które w ogóle, z mojej perspektywy, było jednym wielkim

błędem, od wyboru miejsca, przez wszystko niemal, co się tam działo, po prostu błąd. 

Ale o tym jutro. Kolejna szkoła naturalnie zawsze rozwiązuje wiele więzów i sprawia, że

znajomości z musu słabną, ale nie zawsze się urywają. Zresztą, nikt temu, albo wszystko na

raz - winne, też i ja, ponieważ tak mocno skupiam się na swoich pasjach, że czasami

niewiele wystarczy, by różne znajomości po prostu stopniowo zanikały. 

Tu jednak, zaważyło wiele innych spraw. Szymon wyjechał za granicę, Sławek gdzieś na

południe Polski, Krzysztof Roch i Marcin Lis do Gdańska (nie wiem czy mieszkają tam nadal), 

Krzysztof Gmyrek..., to nawet nie wiem, jakoś się w pewnym czasie wszystko pogmatwało. 

A..., z Tomkiem Szlagowskim spotkam się kiedyś, tylko pod warunkiem, że istnieje coś

takiego, jak życie pozagrobowe... Tomek, jeszcze jako bardzo młody człowiek dowiedział

się jak jest, w wyniku wypadku samochodowego. My wszyscy dowiemy się kiedy indziej.

Szkolne opowieści... 

Chyba zostawię je na przyszłość, zapewne, po zakończeniu cyklu wymyślę jeszcze parę

powodów do powrotów, uzupełnień... 

A teraz co nie co o pasjach mojego "poważnego" dzieciństwa - poważnego w tym sensie, 

że wiadomo, szkoła, to już je te latka wolności i dowolności i..., nie przesadzajmy, 

bo młodość ma swoje prawa, co nie? 

Tak jak pisałem wczoraj, bardzo lubiłem rysować i to się nie zmieniło ani na chwilkę, 

a w okresie omawianych ośmiu lat wyrysowałem zapewne wagon papieru... 

No przesadzam, oczywiście, wagon żadną miarą nie zmieściłby się w szafkach i na regałach

moich raptem 6 metrów kwadratowych, czyli mojej połowy pokoju w 28 metrowym

mieszkaniu na ulicy Niepodległości... Ale było ich sporo. Więcej o tym dodam na koniec

dzisiejszego wywodu - pokazując też kilkanaście wyszukanych w piwnicy przykładów. 

Przykładów absolutnie nie, miarodajnych, ponieważ..., wspomniałem już, że kilka lat po

tym jak ukończyłem podstawówkę, przenieśliśmy się w inną część miasta. 

Podczas przeprowadzki..., cóż, podczas niej wszystkie, dosłownie wszystkie, czyli co najmniej 

dwie szafki i z 8 kartonów moich szkiców, zapisków, pamiętnik, teksty najróżniejsze,

pierwsze akwarele, pastele, nawet projekty komiksów, wszystko to "znikło" jak sen jaki

złoty. Nie napiszę tu, czemu, ale niemal cały mój dziecinny "dorobek" początkującego

plastyka został wówczas utracony. Niemal, ponieważ czasami rysowałem też podczas wizyt

u Babci Zosi, tam zostało pół kartonu mniej więcej, zapisków, rysunków i szkiców

do przyszłych komiksów "super-bohaterskich" i jedno opowiadanko. To mam. Pokażę

kilkanaście prac, nie więcej, bo taka też prawda, że najlepsze co miałem uleciało z wiatrem,

a to co zostało..., to tylko wynik okoliczności. 

Druga moja pasja - wczoraj i dziś już parokroć podkreślana, również przetrwała wszystko 

- nadal lubię podglądać naturę u jej źródeł, na łąkach, w lasach... 

ale i o tym też jeszcze wielokrotnie napiszę w kolejnych odsłonach tego cyklu, zatem...

Co robiłem poza rysowaniem i bieganiem po łąkach i polach w poszukiwaniu zwierzaków? 

Hmm..., łatwiej byłoby wymienić, czego nie robiłem. 

Np., nie lubiłem nigdy grać w "nogę", "rękę", ani w "kosza" i inne podobne gry zespołowe.

Nie to, że byłem jakoś szczególnie przeciw sportowi, albo jakoś wyjątkowo słaby..., ale

nie przeszły na mnie pasje mojego ojca. Grałem gdy musiałem, w szkole głównie, 

ale poza tym..., było to dla mnie nudne. Nie przeszły na mnie również pasje mamy, nie

jestem zbytnio biegły w ekonomii i matematyce. Znów, nie, że kompletny imbecyl, 

ale..., do dobrego w te klocki też mi daleko. Nie poszedłem, w końcu, w ślady sporej części

rodziny - szczególnie Galińskich, którzy zajmowali się muzyką. Dziadek grał na kilku

instrumentach, kierował miejscowym chórem jak już pisałem, jego syn - wujek Wojtek

- Wojciech Galiński - brat mojego ojca, a mój chrzestny, też gra na licznych instrumentach,

komponuje, obecnie gra i grał wiele dawniej w lokalnych zespołach, m.in., w zapewne

 znanym miejscowym dawnym zespole "Kamyki", a także w czasach, gdy Ciechowski

mieszkał jeszcze "w tym pewnym małym mieście" - Tczewie, o którym czasem tak 

sobie wspominał w czasie swojej najlepszej kariery... Lecz znów idę w dygresje..., zatem

nie, muzyka też nie "nastroiła" moich neuronów. 

Co lubiłem robić? Zbierałem..., oj wiele rzeczy, znaczki, monety, dekoracyjne kamienie, 

kryształy, czaszki..., różnych zwierzaków (żaden nie zginął z mojej ręki, po prostu na

spacerze czasem znalazło się to i owo), muszle ślimaków i rodzimych i zamorskich,

skamienieliny, pocztówki..., i co tam jeszcze. Poza tym mniej więcej od 12 roku życia

pociągnęło mnie wędkarstwo. O wędkarstwie moim też więcej napiszę odrębnie, zwłaszcza,

że zamierzam do niego wrócić, po..., jakoś takoś dekadzie. 

Poza tym obok obserwowania przyrody na zewnątrz, całe dzieciństwo w moim domu były

jakieś  żywe stworzenia. Ale były wyłącznie dzięki mnie. Moi rodzice tylko dzięki moim

zainteresowaniom dziś dobrze odróżniają co to jeleń, co to sarna, a co łoś..., a szczególnie 

mama uwrażliwiła się na świat natury. Mama zawsze wprawdzie, od dzieciństwa lubiła 

koty, ale w maleńkim mieszkaniu nie mieliśmy warunków na tak duże stworzenie. 

Z typowo hodowlanych i najdłużej miałem w domu - myszy.... Białe, czarne, kolorowe,

ponad 7 lat było ich dużo. Pan mysz Stefan, albinos jak się patrzy, był najdłużej żyjącą 

moją myszką. Gdy odchodził w słusznym wieku lat 4 i pół, był już łysy na głowie i karku...

Z ulubionych moich myszek była też Katarzynka, myszka czarna z białym brzuszkiem,

którą odratowałem z odrzuconych przez matkę, ponieważ jakaś infekcja jeszcze w okresie

niemowlęcym odebrała jej jedną tylną nóżkę i ogon..., ale wykarmiona, wyrosła na myszkę

może niewielkich rozmiarów, ale żywotną - miała kilkadziesiąt młodych i żyła także blisko

4 lata... Myszy przestałem hodować - a w każdym razie rozmnażać i sprzedawać - gdy

okazało się, że są potem odsprzedawane jako pokarm dla węży i innych stworzeń... 

Ale zanim przejdę do kolejnego tematu, jeszcze drogą anegdoty - wspomnę, że kiedyś

przewróciło mi się akwarium z młodymi z dwóch miotów..., całe 10 maleńkich myszek 

(ale już takich spoko biegających) pouciekało gdzie mogło. W ciągu dnia złapałem 9. 

Dziesiątej nie mogłem namierzyć 3 dni i już się martwiłem, że zginęła, ale..., wówczas

ojciec mój stanął na wadze domowej i..., jako, że były to jeszcze stare wagi mechaniczne, 

o całkiem skomplikowanym wnętrzu i szkiełku ponad tarczą..., mysz znalazła się, bo

zasłoniła ojcu wskazanie wagi...

Taaak, tatuś mój kilkukrotnie miał problem z moimi uciekinierami i to nie tylko z myszami,

także np., z traszkami. Traszki to płazy ogoniaste - przypominające jaszczurki, ale od nich

wolniejsze, pokryte tylko "gołą" skórą bez łusek - zatem w dotyku przypominające żabę.

Łapałem takie nad Wisłą, w kanałach nawodniających ogródki działkowe i itp., potem

hodowałem w swoim akwarium / terrarium, czasami składały jajka, miałem wówczas

możliwość obserwować ich życie od postaci larwalnej.

Ale czasem..., raz uciekły - jedną znalazłem sam, drugą mój tato - rano, w kapciu...

ahahaha..., ojej, jak o tym wspomnę... łezka się w oku kręci.  

Hodowałem ogólnie - poza myszkami, tylko welonki kupne, reszta lokatorów pochodziła 

z wód i lądów..., w i wokół miasta. Hodowałem motyle i ćmy od gąsienic, żaby i ropuchy

od skrzeku, a i ryby złowione jako potencjalne żywce, ostatecznie często trafiały do akwarium. 

Miałem też długo akwarium poświęcone jedynie bezkręgowcom, chrząszczom, ważkom,

ślimakom, małżom, kiełżom, rakom, stułbiom, a i planktonowi, który uwielbiałem oglądać

pod mikroskopem... Miałem też lunetę, plastikową, dla majstrujących do samodzielnego

złożenia, ale była. 

Podsumowując to wszystko, nadal nie rozumiem, jak ja się mieściłem na 6 metrach 

kwadratowych... Ponownie, mam wrażenie jakiegoś zagięcia czasu i przestrzeni, 

czy szafy - która - jak w historii młodego czarodzieja - jest w środku większa niż na

zewnątrz... 

A potem zacząłem dorastać..., ale..., o perypetiach tego rodzaju napiszę również oddzielnie,

kiedyś, poza głównym wątkiem, a tu jeszcze, nim przejdę do końcówki, wspomnę 

o ważnym życiowym doświadczeniu, które wiele zmieniło. Było to w roku..., 1989. 

Nie, nie chodzi o upadek komuny, tym razem zbieżność dat i moich doświadczeń istotnych,

jest czysto przypadkowa. 

Pewnego dnia, jak często - odkąd tylko mogłem (w każdym razie bezkarnie), siedziałem

sobie na łące, w okolicach tzw., wojskowych terenów - położonego pod miastem poligonu

saperów - jeszcze nie na ich terenie (sól w tyłku to nie był dla mnie ciekawy eksperyment),

ale blisko. Tam łąka to było "coś", trawy i ziółka rosły bujnie, gęsto i wysoko, nierzadko

ponad moją głowę. Lubiłem w wolnych chwilach chodzić tam całkiem sam, siadać w

gęstwinie i słuchać, oglądać bujne życie - tak zwierząt jak i roślin. 

Tamtego dnia, 14 lipca, w 14 roku mojego życia, nagle poczułem, że jestem taki, jak te

 wszystkie stworzenia wokół mnie, cząstką nierozerwalną natury, a zarazem jedyną w

 swoim rodzaju istotą, istotą z bardzo ograniczonymi zmysłami, a jednak dostrzegającą tak

wiele, tak małą, a jednocześnie ważną. A potem miałem - na jawie - bez żadnych sztuczek

czy "substancji" (których zresztą nigdy nawet nie próbowałem - bo nie potrzebowałem)

- wrażenie podobne do popularnej, współczesnej animacji, jak to wychodzimy od człowieka

- potem widzimy go coraz bardziej z góry, jak zmniejsza się w skali pejzażu, znika, pejzaż

znika w skali kontynentu, kontynent w skali planety, planeta w skali kosmosu...

Pyłek na wietrze na pyłku w galaktyce, na pyłku galaktyki w skali wszechświata, a przecież

tyle jest jeszcze poziomów postrzegania w drugą stronę - przez komórki, cząsteczki, atomy,

elektrony, protony i neutrony, i dalej ku cząstkom subatomowym...

Na dodatek, nie było to uczucie nieprzyjemne, raczej..., napawające chęcią poznawania

wszystkiego jeszcze intensywniej, niż dotąd. 

Trudno mi przecenić to doświadczenie. Pamiętam je jak gdyby zdarzyło się godzinę, minuty

temu, a to było tak dawno, bo już ponad 34 lata temu. 

Właściwie powinienem na tym zakończyć, ale wspomniałem wcześniej, że dam jeszcze

kilka przykładów moich rysunków z młodych lat - czasami rysowałem na czystych

kartkach, czasami takich z zeszytów, bo w szkole..., i..., większość pochodzi z okresu około

5-8 klasy = wcześniejszych, jak wspomniałem, nie mam. 

Ach, i jeśli ktoś sądzi, że będą to pejzaże, martwe natury, czy kwiatki, nastrojowe

surrealizmy albo portrety, to..., nie. W tamtym czasie, zwłaszcza gdzieś tak od 12 lat, 

zaczytywałem się w powieściach sci-fi, fantastyce, bardzo interesowała mnie ilustracja 

z tego zakresu i komiksy..., a siedząc u babci, u której bywałem często zaraz po szkole na

smacznych obiadkach (mama pracowała wówczas w banku, ojciec nierzadko cały dzień był

poza domem - bo szkoła, bo po-południowe treningi, bo jakieś zawody to tu to tam, albo

dodatkowe zajęcia w innych placówkach i itp.), zatem..., u babci jeśli cokolwiek rysowałem, 

to tylko to, co zdołałem wymyślić...

Będą to zatem moi super-bohaterzy (to była wprawdzie jeszcze komuna, ale - zwłaszcza 

w drugiej połowie lat  80' XX wieku wiele rzeczy przepływało z Niemiec, od rodzin na

Zachodzie...)..., smoki, ufoludki i inne dziwnostki. Warto dodać, że ja rzadko cokolwiek

kopiowałem, większość tych prac w ogóle nie jest wprost inspirowana ani podpatrywana,

kopiowana (tzn., oglądałem wiele komiksów, ilustracji w "Fantastyce" i inne) - po prostu

rysowałem na tyle dużo, że po paru latach tworzyłem już wprost "z głowy". 

No i chciałem robić własne komiksy, ilustrować swoje pierwsze opowiadanka, poza tym 

były lata 80', byłem nastolatkiem, nie było Internetu, nie było oprogramowania graficznego,

komputery - choć pierwsze już były, poziom grafiki miały śmieszny..., a ja wciąż jeszcze

byłem tylko naiwnym samoukiem... Sorry, że się tak ubezpieczam, ale..., wiecie, wielu ludzi

postrzega mnie głównie poprzez to, co robię teraz, albo od kilkunastu lat, a to, to był całkiem

inny świat, który zarzuciłem ostatecznie dopiero koło roku 1995..., choć właściwie głównie

wtedy, gdy podczas wspomnianej przeprowadzki, większość moich rysunkowych 

(i nie tylko) wysiłków..., została po prostu wyrzucona... 

No to siup: 



Napisałem już na kartce, co to, ale miała to być postać do komiksu, nie jestem pewien
na sto procent, wydaje mi się, że rysunek ten / projekt postaci powstał jakoś koło roku 1986

Kolejna postać do komiksu, który nigdy nie powstał,
obie zupełnie zmyślone. 

A to miało być do historii o niepokonanym smoku... 

A tu sobie zmyśliłem potworki... 



Kolejny smok ;) 

I jeszcze jeden. 



A to..., kolejny komiks nigdy nie powstały, chyba gdzieś z końcówki szkoły. 


Mój pierwszy własny superbohater, nie pamiętam nawet jak go nazwałem... 



A to już 8 klasa i bardziej abstrakcyjna postać. 


To - w komiksie miała być ilustracja wyładowań elektrycznych... 


Ot i tyle. Tak zakończę temat trzeciego tekstu autobio - a jutro czwarty, krótszy, ale bardziej 

soczysty, tak pozytywnie, jak i..., NEGATYWNIE. Zapraszam.