W czwartej części tekstów o mnie - prze ze mnie pisanych, przedstawię wybór wydarzeń,
przeżyć i decyzji, z lat 1990 - 1997. Tekst zatem, ponownie obejmie dość długi okres - od
ukończenia szkoły podstawowej aż po czas, gdy trafiłem do szkoły artystycznej.
Zanim przejdę do sedna, wspomnę o dwóch kwestiach, o których nie wiedzieć czemu
zapomniałem opowiedzieć wczoraj - choć były w przygotowanym zawczasu
scenariuszu / streszczeniu. Pierwsze - nie wspomniałem o fotografii, którą zacząłem
się interesować mniej więcej od chwili, gdy w prezencie z okazji "pierwszej komunii",
dostałem aparat - rosyjskiej produkcji "fed" 8 (pisało się to rosyjską "bukfą"), aparat
całkowicie mechaniczny (serio serio - zero elektroniki), nie była to też lustrzanka,
a dalmierz, z raczej koszmarkowym sposobem ustawiania ostrości. "Fed" pozbawiony
był także wbudowanego światłomierza, stąd musiałem potem dokupić taki jeszcze starszy,
ręczny. Ten trudny w obsłudze aparat miał (i ma!), jedną zaletę - trudno go zepsuć, ba, nawet
film w środku trudno prześwietlić, bo tył wprawdzie cały się zdejmuje, ale i otwiera na
podobieństwo sejfu... Dawniej na takie aparaty mówiono, że "nie gniotsa, nie łamiotsa".
Ten konkretny aparat otrzymałem dobrze ponad 30 lat temu, jako już używany i mam go
nadal. Działa, choć spadł mi ze schodów, wpadł do jeziora..., i spoko. Jedyne - co uległo
zniszczeniu - to pasek do oryginalnego futerału... Oczywiście dziś to już tylko eksponat,
sentymentalne wspomnienie pierwszych doświadczeń z fotografią. Pejzaży, krajobrazów
tczewskich, zwierząt, w tym ganianych z trudem po lesie - saren i jeleni...
Większość zdjęć, niestety, była w tych samych kartonach co "zaginione" rysunki, pozostałe
nie są jakoś ciekawe, zatem niestety ich nie pokażę. Fotografowałem sporo jeszcze w szkole,
mniej więcej do roku 1999. Później fotografia po prostu zastąpiła szkicownik, stała się
sposobem na dokumentację wystaw, wydarzeń, obrazów, i moich codziennych inspiracji,
pełniąc rolę drugoplanową wobec innych form twórczości.
Druga sprawa - o której wczoraj kompletnie zapomniałem, to..., dziwna przypadłość
z dawnych lat. Mniej więcej do 12 roku życia byłem - może nie korpulentny, ale też,
bynajmniej, nie chudy. A potem..., gdy się o mało nie udławiłem..., co nie jest przesadą,
bo mało brakowało - na jakiś czas prawie przestałem jeść.
Dzieci i to najczęściej dziewczynki - nie jedzą dla wyglądu, a ja nie jadłem ze strachu.
Niby przyczyna inna, ale efekty właściwie zbieżne. W dzisiejszym świecie poszedłbym
z rodzicami do psychologa, byłoby parę rozmów na kozetce i spoko, ale w tamtych,
dziwacznych czasach (do których obyśmy nigdy nie wracali), nikt na to nie wpadł.
A ja chudłem w oczach. Najpierw prawie wyłącznie piłem (nie, że alkohol, wtedym był
jeszcze 100% abstynentem = i nawet nie znałem znaczenia tego ostatniego słowa...).
Szczęściem babcia Zosia wymyśliła, że skoro tylko piję - bo przełknięcie choćby bułki było
dla mnie jak wymuszone połykanie tarki do warzyw - to niech to będzie mleko świeże
z miodem, i kwaśne, domowej roboty. Pamiętacie jeszcze mleko z tamtych czasów, tak
dobre, że odstawiało się je i naturalnie kwaśniało? Eh, ten smak młodości..., nawet
najlepsze dzisiejsze "kefirki" i "maślaneczki" - nie umywają się do prawdziwego kwaśnego
mleka... W każdym razie - właściwie tylko dzięki babci nie trzeba było ze mną biegać do
lekarzy. Owszem, jeszcze dłuuugooo pozostałem chudy jak patyk, ale przeszło narastające
osłabienie. Dziś wielu krytykuje nabiał, jestem jednak żywym dowodem, że niemal
wyłącznie opierając dietę - na mleku pod różnymi postaciami - można spoko żyć i mieć
dużo energii... Oczywiście były też soki z domowych przetworów, przeciery pomidorowe
i kompoty i ziołowe herbaty, też domowej roboty, ale stanowczo dominowało wtedy mleko.
Zresztą..., podobnie postąpiłem w tym roku, gdy osłabienie po chorobie zaczęło mi już
odbierać nadzieję. Owszem, za podpowiedzią kogoś, o kim już wspomniałem we wstępie
do tego cyklu, ale..., i sam zdecydowałem - że powtórzę babciny eksperyment i przez
pierwsze miesiące rekonwalescencji - obok witamin, kiszonego buraka i kapusty, tranu
i ziółek - jadłem prawie same jajka i piłem dużo mleka, jogurtów, kefirów, maślanek, skyrów...
Możecie mówić i myśleć co sobie chcecie, mnie pomogło, i to już drugi raz...
Dzięki ci babciu, obyś przyglądała się nam z nieba, o ile oczywiście nie masz tam nic
lepszego do robienia...
Ot, to tak słowem wstępu.
A teraz, do rzeczy.
Z początku planowałem, że tekst ten będzie najdłuższym jak dotąd, że będę bardzo
dokładnie rozkminiał wszystkie za - i przede wszystkim - przeciw..., ale po dobrze
przespanej nocy i miłych snach..., jakoś, mi przeszło.
Nie nie, nie będzie tylko wesoło, ale, nie będę też "reklamował" tych, dzięki którym
tamten okres widzę raczej w ciemnych, zimowych barwach.
Nie należy im się nic, a nic, nawet jednego zdania... (...).
Po szkole podstawowej, wiadomo, ambitne dzieci, albo ambitni rodzice dzieci, chcą, by te
trafiły do liceum. Wybór liceum waży na całe życie. W moim przypadku nastąpiły dwa
istotne błędy na raz. Po pierwsze, decyzja "odgórna" - że liceum ma być koniecznie
w Tczewie, a po drugie - liceum sportowe...
Pisałem wczoraj, że pasje ojca na mnie stanowczo nie przeszły. A liceum sportowe...,
cóż, stawia na tężyznę fizyczną, wyniki, zamiłowanie do sportu, i..., nie jest dobrym
miejscem dla chudzielca niezbyt zainteresowanego tematem..., szczęście moje,
w nieszczęściu, że nie byłem naj-chudszy i naj-mniejszy... (...). W podstawówce, mimo,
jak wspomniałem, niewielkiego przekonania do gier zespołowych - w końcu znalazłem
sobie miejsce - na bramce. Myślę, że broniłem całkiem dobrze. Do czasu liceum, do czasu,
gdy pewne osobniki uznały za "zabawne", robić ze mnie cel najsilniejszych "petard", czyli
typowo siłowego kopania piłki w kogoś, a nie w bramkę... (...). Że byli nauczyciele?
Kto tak myśli, zbyt dawno widać skończył szkołę. To tak nie działa nawet w najlepszych
szkołach, a w tej, nawet nauczyciel był rozbawiony tematem. Miałem nie pisać kto, ale
to nie oznacza, że nie napiszę, co. Ale nie, nie będę jojczył. Mimo, że wymieniłem tylko
jeden przykład, każdy, obdarzony wyobraźnią będzie już wiedział, czemu nie polubiłem
liceum i wspominam je raczej rzadko... (...).
Jak zwykle, długo przesiewając plewy, da się znaleźć i ziarna dobrego i jedną, dobrą rzecz
znalazłem - otóż, dzięki mojej nauczycielce języka polskiego, bardzo polepszyła się moja
pisanina..., tu, szczere - dziękuję - należy się bez dwóch zdań. Miałem też kilku kolegów,
którzy jakoś zmniejszali szansę na zbyt częste problemy...
Oczywiście - co chciałbym mocno zaznaczyć - nie mam pretensji do rodziców - trudno
ich winić za to, że chcieli dla mnie dobrze...., zwłaszcza, że w rodzince dominowało
przekonanie, jako to życie artysty jest smutne, bezsensowne, ubogie, i w ogóle,
bez sensu..........................................................................................................................
Drugi błąd związany z liceum był mój. Ale też związany z powyższym. Nie zdecydowałem
się na trudniejszy, ale lepszy wybór. Na przeciwstawienie rodzicom i skok na głęboką wodę,
czyli zdawanie do liceum plastycznego w Gdyni... Dałem się przekonać, że jakoś to będzie,
to tylko kilka lat, zdasz, matura, a potem zrobisz, co zechcesz.
No i nie zrobiłem.
Przynajmniej, na początku.
Zanim przejdę dalej dodam jeszcze - że ze spokojnego w miarę, grzecznego chłopca
po podstawówce, po liceum, i wspomnianej wcześniej przeprowadzce, w której wyniku
utraciłem większość z tego, co tworzyłem jako dzieciak / młodziak..., coś się zmieniło.
Byłem bardziej nerwowy i potraktujcie to jako eufemizm..., a równolegle skory do kompletnego
zamykania się w sobie. Jak gdyby ktoś przeniósł się ze strefy klimatu umiarkowanego
do takiej, w której są albo tylko ciepłe dni, gdy siedzisz w cieniu..., albo same deszcze i huragany...
Odtąd często słyszałem, że jest ze mnie typowy introwertyk. Wcześniej tak nie było.
Nawet z dziewczynami mi nie szło jakiś czas, ogólnie, klops jakich mało.
No i mimo liceum sportowego byłem nadal chudy jak patyk. W ogóle nie było po mnie
widać, gdzie się uczyłem.
Ale przyszedł upragniony koniec liceum, matura, a potem... I myślałem sobie, o, teraz pójdę
na studia, do Gdańska, na akademię sztuk. Byłam nawet przygotowany na to, że jak na
pierwszy rzut nie zdam (mało miałem prac, starych zostało jakieś 2-3 %, nowych na
poziomie teczek nie miałem), pewnie trzeba by mi było, co najmniej roku w jakimś kółku
plastycznym, zacząłem się już nawet za takim rozglądać.
Ale dostałem ultimatum, że jeśli chcę, by rodzinka pomogła mi finansowo na studiach,
Akademia artystyczna odpada. I ponownie, naprawdę już nie pamiętam czemu, może
przez to zamknięcie w sobie, jakiś brak przekonania do czegokolwiek na 100%, mimo
tego ostatniego marzenia, uległem. Trafiłem na biologię.
Próbowałem dwukrotnie. Znów parę lat przeleciało bokiem.
Pracy było tyle, że nie miałem czasu na to nawet, by się denerwować, pozostał
tylko introwertyzm. Narastający. Niewiele korzystałem też z tzw. życia studenckiego,
a to z kolei głównie z powodu ciągłego mieszkania w Tczewie i..., wady studiów na bioli
czy na wyjeździe, zaocznie - gdzie po prostu nie było czasu bo przyjazd, zakwaterowanie,
zajęcia do wieczora i wykwaterowanie, wyjazd..., a i często zmieniający się lokatorzy, więc
dla gościa jak ja..., słabe szanse.
A z kolei w Trójmieście..., w trybie dziennym, przynajmniej podówczas..., było tak:
zajęcia z chemii w Gdańsku Głównym, blisko Muzeum Narodowego, to co z botaniką
związane - Gdańsk Wrzeszcz, wu-ef na Przymorzu, Zoologiczne sprawy - Wzgórze św.
Maksymiliana - w Gdyni... Często gęsto zaczynaliśmy o 8 rano, a w domu byłem średnio
o dwudziestej lub nawet dwudziestej trzeciej w nocy... Nie zawsze dało się podjeść między
zajęciami, czasami trzeba było dosłownie biegać na kolejki, autobusy lub tramwaje....
Ale..., wiecie, możecie być zdziwieni - tyle się wcześniej rozpisywałem o mojej pasji
badania, hodowania, podglądania życia różnych stworzeń... To przecież, powinny być
dla mnie studia genialne!
Gdybym urodził się 100 lat wcześniej, zapewne, dokładnie tak by było... Chociaż, jako
gostek chorowity w dzieciństwie, mógłbym tych studiów nie dożyć w erze przed
antybiotykami...
Czemu tak?
Na chemii nauczyciel zaczął od stwierdzenia, że nie lubi typowych biologów..., i mówił prawdę.
Ja to nawet rozumiem - z perspektywy czasu - jeśli nie chce się być nauczycielem biologii,
których było sporo, więc trudno było o to, albo tylko wiecznym korepetytorem dla słabszych,
uczniów, pracy dla biologa pracującego tak, jak ja w dzieciństwie sobie to wyobrażałem...,
właściwie nie było. Popyt - już wówczas, w latach 90' XX wieku był na laborantów (Chemia!),
biochemików (Chemia!), biocybernetyków, genetyków (Chemia!), itp., itd. Kto to lubił, był
w raju, kto nie..., nie.
W końcu, odpuściłem. Rodzice też. Zresztą..., w tym czasie już się między nimi psuło,
a trochę później całkiem się rozsupłało. O tym na razie nie napiszę, może za kilka lat.
Niestety późną wiosną roku 1997 - zwłaszcza przez bardzo wyczerpujące studia - miałem
tak mało fajnych prac, że i tak nie dałbym rady przygotować się na teczki do ASP.
Ale..., znaleźliśmy ofertę niedawno powstałej szkoły prywatnej w Gdańsku:
Akademii Multimedialnej. Nazwa zachęcała. Pierwsze rozmowy również. Wprawdzie
szkoła prywatna oznaczała spore koszty, ale..., dzięki cierpliwości rodziców, a właściwie
głównie mamy, udało się. Tym sposobem, w końcu, wydawało się, że może być już tylko
lepiej. Było to i piękne złudzenie i..., zarazem, wcale nie.
Ale to już temat na jutro.
A dziś..., dziś jeszcze nieco o tym, co jednak, mimo nieciekawych nastrojów i szkół mocno
niedobranych, udało mi się stworzyć, w tzw., międzyczasie.
Trochę tego było.
Najpierw w wyniku kilku wydarzeń, dobrych i bardzo smutnych - z roku 1995, zdecydowałem,
że studia, nie studia, ale i tak będę próbował tworzyć. Rysunków typu poprzedniego
robiłem już mało, ale coś tam jeszcze czasami... Z roku 1995 pochodzi jednak pierwsza
moja próba z dużym formatem i akrylami. Obraz był inspirowany, nie pamiętam już czym,
ale był - główny temat, z którego zrobił się potem długi cykl, zakończony w lipcu bieżącego
roku..., mówił o przemijaniu. I myślę, że próba z 1995 - była całkiem spoko:
Czaszka, akryl na tekturze, 100x70 cm, rok 1995, właściwie przełom 1995 / 1996. |
Później - w roku 1996 i kolejnym było tak mało czasu, że nic właściwie nie robiłem, poza
rysuneczkami w znanym już stylu:
Trochę "luźniej" zrobiło się latem i jesienią / zimą 1997 - gdy albo myślałem już o szkole
art, albo już ją zaczynałem. Tu jednak, dziś, pokażę tylko kilka akryli - będących swego
rodzaju pomostem między moim dotychczasowym myśleniem o tworzeniu, a tym, co było
jeszcze prze de mną:
Pierwszy akcik, i nie tylko, temat kobieta i antyk poruszałem jeszcze dwa razy, ale nie mam zdjęć... akryl, 70x100 cm, rok 1997. |
Obraz inspirowanyy jakąś indyjską ilustracją, ale mocno pozmieniany, akryl, rok 1997 |
Rekin płynie! Akryl, 70x100 cm, rok 1997, chyba jakoś pod koniec roku. |
Mewy, akryl, 1997 |
Troszkę nieostro, ale tak tylko mam - "Polak potrafi", akryl, 1997. Zimą. |
Akryl, bez tytułu, 100x70 cm, rok 1997 pod sam koniec. |
A któż to? akryl, 70x100 cm, przełom roku 1997 / 1998. |
I to już wszystko na dziś.
Jutro o szkole...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz