sobota, 23 września 2023

Pierwsze kroki - część 3 - "Poważne dzieciństwo".

 Trzecia część autobiografii - w wersji blogowej = skróconej, ograniczonej do kwestii,

moim zdaniem najistotniejszych - tak dobrych jak i niekoniecznie. 

Pełna wersja powstaje poniekąd równolegle - ale na razie tylko jako szkic, jakby rusztowanie 

pod coś znacznie dłuższego, czyli pewnie pełnoprawną książkę. Takie poważne opracowanie 

potrwa, zapewne kilka lat, a poza tym, powinno wiązać się z jakimś poważnym jubileuszem, 

może zdążę na 25 - lecie pracy twórczej - w roku 2027... 

Teoretycznie maluję już dłużej niż 25 lat i mógłbym nawet 30 lecie obchodzić za dwa lata,

niemniej, postanowiłem w tej kwestii przyjąć ideę, że lata biegną nie od mojej decyzji - co będzie 

esencją mojego życia, ale od czegoś namacalnego dla wszystkich - czyli otwarcia pierwszej

wystawy indywidualnej - a ta miała miejsce w marcu roku 2002...

Tak czy inaczej - dzisiaj publikowana część autobiografii dotyczy okresu związanego 

z obowiązkową nauką w szkole podstawowej - gdym miał lat 7-15 / w okresie 1982 - 1990.

Czyli, z grubsza, najlepszy czas dzieciństwa - już w miarę świadomego, pełnego pasji,

ciekawości, stanowiącego zazwyczaj bazę pod wszystkie dalsze wybory...

No to lecimy...

Poprzedni tekst zakończyłem na niepewnym, niepokojącym czasie, rozpoczęcia 

Stanu Wojennego w końcówce roku 1981. Szczerze pisząc, tamten rok z kawałkiem

pamiętam najbardziej poprzez emocje - będące najczęściej odbiciem emocji rodziców,

dziadków i innych znajomych... 

Oczywiście jest i nieco obrazów, widoków, albo jak gdyby "filmów krótkometrażowych",

zwłaszcza z okresu od grudnia 1981 do września 1982 - w którym zaczął się dla mnie

zupełnie inny czas, czas szkoły podstawowej... Dla każdego dzieciaka, jak sądzę, początek

szkoły wiązał się z wieloma, często zupełnie sprzecznymi odczuciami - z jednej strony

kończył się czas wolności, z drugiej, ekscytowały nowe wyzwania, poznawało się masę

nowych ludzi... Być może jednak, to przejście bywało i niejako wyzwoleniem, zwłaszcza,

dla dzieci, które żyły już parę lat w kieracie komunistycznych przedszkoli i miały długo 

do czynienia z takimi osobami jak te przedszkolanki..., o których poprzednio pisałem, 

a które - w dzisiejszych warunkach - bardzo szybko wyleciałyby z roboty z wilczym

biletem, albo gorzej... (...). 

Chciałbym jednak wrócić jeszcze na chwilę, do wcześniejszego okresu roku 1982. 

Nie ma tu miejsca na cytowanie za książkami czy Wikipedią szczegółów przebiegu 

Stanu Wojennego, zwłaszcza, że opisuję ten czas tylko z własnej - perspektywy małego

dziecka..., zresztą, każdy chętny albo wie, o co chodzi - albo może z łatwością znaleźć

wiele, szerokich opracowań tego tematu. 

W każdym razie, najbardziej utkwiło mi w pamięci - zimy, wiosny i lata roku 1982,

powszechne zniechęcenie, jakiś taki dziwny smutek, wyczuwalny jak gdyby nawet zapach

strachu w powietrzu. Niewiele wychodziłem z domu, może dopiero w maju i latem, mniej

gdziekolwiek bywaliśmy, głównie bawiłem się w domu, czytałem pierwsze  - jeszcze

mocno ilustrowane "książeczki"...

Dodatkowo obowiązywała tzw., godzina policyjna - ograniczająca możliwość przemieszczania 

się wieczorem i nocą, czyli nie było też długich wieczornych spotkań u dziadków, nie było

świąt w gronie krewnych z innych części kraju..., kiepski czas, z którym jako tako porównywalny 

jest chyba tylko ten ostatni, zwłaszcza z drugiej połowy roku 2020 i części 2021... 

Choć i to, nie ze wszystkim.

Kiedyś, wracając - od dziadków, szliśmy z rodzicami - krótko przed godziną policyjną - przez 

wiadukt łączący Stare Miasto (ul. Wojska Polskiego), z Nowym Miastem i innymi osiedlami.

Pamiętam tak dobrze, jak by to było wczoraj - długi szpaler ciężarówek wojskowych,

amfibii i czołgów, które z ciężkim jazgotem - wprawiającym w fizyczne drżenie cały

wiadukt - przejeżdżały w sobie tylko znanym kierunku... 

Było to jeszcze zimą i ten efekt zimna, ogólnej szarości, brudnego śniegu na drodze i jego

wszechogarniającej bieli dookoła, widok tych ciężkich, ponuro wyglądających pojazdów

wojskowych - wryły się w moją głowę tak bardzo, że myśląc o tamtych czasach, ten jeden

widok wynurza się jako pierwszy i jako ostatni znika..., wracając też czasem w snach... 

Były jednak wyjątki od tej reguły. Pierwszym i drugim - krótkie z musu, ale możliwie

częste wizyty u dziadków. Babcia Zosia i dziadek Józek - rodzice mojej mamy - mieszkali

blisko i u nich mogliśmy bywać i pół dnia, a i zresztą dochodziły re-wizyty ich u nas, choć

dziadek podówczas pracował w banku. Dziadkowie Galińscy - Ada i Lolek 

(czyli Aniela i Leon), mieszkali o wiele dalej, zatem u nich w tamtym roku, wyjątkowo,

bywaliśmy rzadko, raz, raz nawet po upływie godziny policyjnej przemykaliśmy przez

 "Mały mostek" - dziś drugi wiadukt, wówczas małą pieszą kładkę łączącą stare i nowe

miasto... Za to ich dom - mieścił się w kamienicy "farmaceutów", nad apteką, w samym

sercu starego Tczewa - na placu Hallera. Jak już pisałem w części 1, dziadek Leon był

farmaceutą - acz jeśli chodzi o aptekę, jak pamiętam z kilku pierwszych lat życia, pracował

znacznie bliżej mojego miejsca zamieszkania - na rogu ulicy Gdańskiej i Mostowej. 

W każdym razie, stare, duże mieszkanie w kamienicy - wysokie stropy, wielkie okna, 

meble pełne książek i starych bibelotów - powodowały jakiś taki przyjemny dla mnie

nastrój, odmienność od biało pomalowanych, jednakowych z grubsza mieszkań w blokach 

i wieżowcach. Bardzo lubiłem przesiadywać u dziadka Lolka, a ponieważ ten tekst nie

będzie nieskończenie długi - tu już napiszę, że dziadek zmarł, gdy miałem 10 lat, a 2 ostatnie 

na tyle ciężko chorował, że właściwie głównie leżał, lub siedział na łóżku..., zatem najlepiej

pamiętam go właśnie z początku mojego życia, z pierwszych lat 80' XX wieku... 

Babcia Ada żyła dłużej, ale przyznam szczerze, że choć częściej u niej bywaliśmy, więcej

czasu spędzaliśmy z kuzynami, krążąc po tym fajnym, starym mieszkaniu.

Dziadek Lolek był też muzykiem, prowadził w Tczewie męski chór "Echo", ogólnie miał

bardzo wielu znajomych i nieliczne wspomnienia ze spacerów z dziadkiem Lolkiem

zapamiętałem z tego, że wciąż się zatrzymywał, z kimś rozmawiał, albo co i rusz uchylał

staromodny kapelusz... 

Był mądry, ale i skłonny do żartów - ja wówczas zacząłem interesować się dinozaurami, 

i dziadek często przekomarzał się ze mną mówiąc np., 

- A..., a ten dinozaur z małą główką, to pewnie duplodokus? 

Ja zaś z (zabawnym z perspektywy) oburzeniem mówiłem - Ależ nie dziadku, to Diplodokus...

Eh, stare dobre czasy... 

Było jeszcze jedno miejsce, gdzie często bywaliśmy i..., nadal bywamy - więc do tematu

 wrócę jeszcze w kolejnych częściach tego cyklu - a to u znajomych naszej rodziny, u

 (przyszywanej) cioci Gabrysi. Sad, ogród, wówczas samiutkie przedmieścia, osiedle

 domków jednorodzinnych, po prostu raj dla dzieciaka lubiącego podglądać owady i inne

stworzenia, gdzie zawsze było wiele kotów, psy, śpiewała masa ptaków... 

Zatem - choć czas między 6 - 7 rokiem mojego życia nie obfitował w zdarzenia pozytywne,

nie mogę powiedzieć, by było tylko źle, o, co to, to nie. 

Nadszedł jednak wrzesień roku 1982 i..., wszystko się zmieniło. 

Choć, zanim o tym, wspomnę jeszcze, w miarę, ehm, krótko..., o czymś istotnym. 

Oto ja, dzieciak od zawsze skupiony przede wszystkim na tym co mnie... interesowało, 

nie miałem nigdy zbyt wielu znajomych. Na osiedlu wielu bloków i wieżowców - prawie

zespolonych ze sobą ulicą "Aleja Zwycięstwa", osiedli "Nowe Miasto" i "Garnuszewskiego", 

miałem, tak naprawdę, na co dzień, tylko dwóch kolegów - Roberta Zgirskiego 

i Marcina Polaka. Bawiliśmy się setnie, razem odgrywaliśmy różne scenki z filmów

przygodowych, czy z dzikiego zachodu - z popularnych filmów i seriali na podstawie

opowiadań Karola Maya (jeśli znajdziecie te stare seriale, spróbujcie posłuchać Apacza

Winnetou przemawiającego po niemiecku albo jeszcze lepiej - po czesku...). 

Było w tych zabawach coś niesamowitego, wyobraźnia dzieci jest niezmierzona, gdybym

tak głęboko w nią wchodził w dorosłości, zapewne zdiagnozowano by u mnie halucynacje...

eheh. Ten rodzaj zabaw był czymś powszednim w naszych czasach. Lecz my również

"polowaliśmy" na "dzikie zwierzęta" w postaci niezliczonej (podówczas) obfitości koników

polnych, chrząszczy różnorodnych, żab, kijanek, traszek, jaszczurek... Razem bywaliśmy na

pierwszych wypadach na ryby, albo dalekich spacerach po obrzeżach miasta

(za które nie jeden z nas i nie jeden raz dostawaliśmy nieźle w tyłek...). 

Tak naprawdę to ja byłem inicjatorem większości tych zabaw, a i większość..., złowionych

przez nas stworzeń - albo po zabawie, albo po pobycie w moim terrarium - wracało na wolność. 

Piszę o tym, ponieważ dzieciaki w tym wieku zazwyczaj bywają dość okrutne, pamiętam

jak starsi chłopcy zabrali nam kiedyś złapaną jaszczurkę i..., zrobili jej takie rzeczy, że tu o

tym nie napiszę..., bo jeszcze przeczyta jakiś taki domorosły psychol i powtórzy... (...). 

Mnie jednak, od najmłodszych lat zajmowało raczej to, jak żyją, gdzie, czym się żywią

różne stworzenia, nie miałem przyjemności z ich zabijania. 

Z anegdot..., mając około 8, może 9 lat wymyśliłem, że w okolicy naszej krąży wielka 

zielona jaszczurka, taki jakby legwan, czy waran..., swego czasu głośno było w kraju 

o kilku podobnych przypadkach, ale ten tczewski był czystym wymysłem, moim. 

Najzabawniejsze - opowieść przyjęła się i rozprzestrzeniła, tak, iż jeszcze kilka lat później 

inne, mniej nam znane dzieciaki - w wielkim sekrecie opowiadały nam moją własną 

historię... 

Poza tym, dzieci w wieku 5-8 lat zazwyczaj wybierają grę w piłkę, siatkę, ganianie się,

zabawę w chowanego, albo - wówczas popularne gry "w klasy" czy "w grykla" - gdzie

gryklem była pusta puszka po paście do butów - wówczas dość popularnych niemal 

w każdym domu... 

Te moje pierwsze przyjaźnie trwały jeszcze przez większą część podstawówki, choć

stopniowo zajmowaliśmy się już bardziej swoim, odrębnym życiem, zwłaszcza, że najpierw

Robert trafił do innej szkoły niż ja i Marcin, potem, w czasie liceum, zmieniały się nasze

zainteresowania, a w końcu moi rodzice - zatem i ja, wyprowadziliśmy się w zupełnie inną

część miasta. Prawdę pisząc, ani jednego ani drugiego nie widziałem już tak długo, 

że prawdopodobnie nie poznalibyśmy się tak na "pierwszy luk". 

Szkoła..., zauważyliście, że próbuję zacząć ten temat już któryś raz, czwarty? Piąty? 

Ha..., ale tak to już jest ze wspomnieniami, czasem otwierasz jeden "folder", a tu wysypuje

się zawartość całkiem innego... 

Szkoła - szczerze pisząc nie pamiętam pierwszego dnia, a aby tak było, musiałem się na nim

straszliwie wynudzić... Zapewne myślami byłem zupełnie gdzie indziej.

Trafiłem do szkoły podstawowej nr. 11 - nie w  "moim" rewirze ze względu na zamieszkanie, 

ponieważ szkoła przynależała raczej dzieciakom z osiedla "Garnuszewskiego" a dzieciaki 

z naszego, trafiały zazwyczaj do szkół nr. 2 i 3. Ale, jako, że mój ojciec (i Marcina Polaka),

pracował w 11-tce..., cóż. To bycie "nauczycielskim dzieckiem" sprawiło też, że ominął

mnie los "kota", "pierwszoroczniaka", traktowanego nieciekawie przez starsze roczniki. 

Nie miałem żadnych szczególnych przywilejów, chociaż..., to moja perspektywa - zwłaszcza, 

że jednak znali mnie wszyscy nauczyciele..., a uczniowie "ruszali" tym mniej, że ojciec mój

był (żyje, nawet dorabia w zawodzie, ale już na emeryturze), wu-efistą... 

Nie mogę powiedzieć, bym był dobrym uczniem. Ani też szczególnie słabym. Rzadko kiedy

chodziło o brak talentu do jakiegoś przedmiotu, raczej, dość szybko zacząłem myśleć, że

wolę skupić się na tym, co - dla mnie - jest istotne. Zdawałem z klasy do klasy, tylko chyba

w 7 klasie potrzebując nieco korepetycji z fizyki, ale jak już chciałem, zawsze ostatecznie

wychodziłem na plus. Jeśli chciałem... Nie powiem, by moi rodzice byli szczególnie

szczęśliwi z tego powodu, zdarzały się i szlabany, i "klapsy", i inne reprymendy, ale jakoś

tak ze mną było od małego, że na kary reagowałem słabo, wcale, albo dla "świętego" spokoju

(i ochrony tyłka), a wbrew sobie robiłem to, co było konieczne i..., ani minimetra więcej... 

Byłem raczej grzecznym dzieciakiem, uczniem, lubiłem siadać "na widoku", ale też

niekoniecznie "za bardzo", bowiem, jeśli przedmiot mnie nie interesował..., z lekcji

wyniosłem zeszyty pokryte..., przede wszystkim - najróżniejszymi szkicami, notatkami 

z domowych "badań dzikiej przyrody", albo scenariuszy kolejnych, a mniej więcej od piątej

klasy także z pierwszymi opowiadaniami. 

Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że szkoła w ogóle nie była dla mnie interesująca.  

Lubiłem historię (choć nie zawsze historyków...), lubiłem biologię, wu-ef..., pracotechnikę, 

na początku również geografię i nawet nie wiem czemu później już mniej. Jedyny, obowiązkowy 

język obcy - czyli rosyjski..., cóż, uczyłem się go, zdawałem z klasy do klasy, ale szczerze 

mówiąc mimo kilu lat nauki, nie pamiętam z niego prawie nic. Język polski ogólnie też 

lubiłem, ale w szkole podstawowej mieliśmy trochę pecha - może napiszę o tym kiedyś 

więcej, ale dziś nie mam ochoty aż tak psuć sobie humoru... Mogę tylko powiedzieć jedno 

- czytać bardzo lubiłem, lubiłem też zawsze wiedzieć co poeta miał na myśli, znać historię 

dookoła, konteksty kulturowe - choć nawet nie potrafiłbym podówczas użyć takich słów,

by odpowiednio określić swoje zainteresowania... Niemal wszystkie lektury czytałam zanim

to było konieczne, nawet Dziady, może..., wyłączając Słowackiego. Jakoś jego styl nigdy

nie przypadł mi do gustu. Gorzej u mnie było z przedmiotami "ścisłymi" czyli matematyką, 

chemią i fizyką. Właściwie nie wiem czemu, w końcu proporcje, działanie świata, biologia, 

opierają się na prawach fizyki i zależą od wielu aspektów chemii... Niemniej, było jak było. 

Ale choć "krnąbrny", nie okazywałem tego, czyli zewnętrznie byłem raczej z tych

grzecznych chłopców, nigdy nie zapaliłem papierosa, nigdy niczego nie próbowałem, 

a do 17 roku życia właściwie nie piłem też alkoholu. Nie uciekałem z domu, nie byłem

łobuzem, nie chodziłem na wagary..., to znaczy, na wagarach byłem dosłownie tylko 1 raz,

w dniu wagarowicza, w wieku 15 lat - tuż przed ukończeniem szkoły... 

W szkole, w tzw., samorządzie szkolnym nigdy się nie udzielałem. 

W ogóle, szkoła była dla mnie tym, czym dla pasjonatów określonej dziedziny jest praca

- czymś koniecznym, owszem, jak wyżej wspomniałem, czasem nawet dość interesującym,

ale..., nie tak jak życie poza nią. 

Dodam tu jeszcze - dla porządku - że w klasie oczywiście jakoś tam kolegowałem się po troszku 

ze wszystkimi, ale, tak naprawdę, konkretnie, zaprzyjaźniłem się tylko z kilkoma kolegami

z klasy. Byli to: Sławek Madaj, Szymon Nieżwicki, Tomek Szlagowski i Krzysztof Roch,

Krzysztof Gmyrek, a od piątej klasy doszedł do nas - i jakoś szybko nawiązałem znajomość

- z Marcinem Lisem. Dzieliliśmy liczne zainteresowania... W ogóle, jak to jest, że dzieciaki

mają - na raz - aż tyle różnych zainteresowań, szkołę, zadania domowe, wycieczki z rodzicami, 

wyjścia do rodziny, co i rusz jest się u kogoś "na urodzinach" i i tak dają radę... cuda jakieś,

albo zagięcia czasoprzestrzeni... 

Nie sposób wymienić wszystkich wspólnych wypadów, spacerów po mieście, dni spędzonych 

na najróżniejszych zabawach, wymienianiu się znaczkami i innymi efektami młodocianego

kolekcjonerstwa, tysięcy żartów, opowiadania sobie snów, wspólnego marzenia o wszystkim 

i niczym... Wszystkich nie sposób, zatem opowiem je przy innej okazji...

Co jednak nutą smutku kładzie się na tym wszystkim, to to, że moje bliskie znajomości 

z podstawówki rozmyły się w czasie tak samo, jak te najwcześniejsze -  "podwórkowe".  

Najwięcej przeszkodziło liceum, które w ogóle, z mojej perspektywy, było jednym wielkim

błędem, od wyboru miejsca, przez wszystko niemal, co się tam działo, po prostu błąd. 

Ale o tym jutro. Kolejna szkoła naturalnie zawsze rozwiązuje wiele więzów i sprawia, że

znajomości z musu słabną, ale nie zawsze się urywają. Zresztą, nikt temu, albo wszystko na

raz - winne, też i ja, ponieważ tak mocno skupiam się na swoich pasjach, że czasami

niewiele wystarczy, by różne znajomości po prostu stopniowo zanikały. 

Tu jednak, zaważyło wiele innych spraw. Szymon wyjechał za granicę, Sławek gdzieś na

południe Polski, Krzysztof Roch i Marcin Lis do Gdańska (nie wiem czy mieszkają tam nadal), 

Krzysztof Gmyrek..., to nawet nie wiem, jakoś się w pewnym czasie wszystko pogmatwało. 

A..., z Tomkiem Szlagowskim spotkam się kiedyś, tylko pod warunkiem, że istnieje coś

takiego, jak życie pozagrobowe... Tomek, jeszcze jako bardzo młody człowiek dowiedział

się jak jest, w wyniku wypadku samochodowego. My wszyscy dowiemy się kiedy indziej.

Szkolne opowieści... 

Chyba zostawię je na przyszłość, zapewne, po zakończeniu cyklu wymyślę jeszcze parę

powodów do powrotów, uzupełnień... 

A teraz co nie co o pasjach mojego "poważnego" dzieciństwa - poważnego w tym sensie, 

że wiadomo, szkoła, to już je te latka wolności i dowolności i..., nie przesadzajmy, 

bo młodość ma swoje prawa, co nie? 

Tak jak pisałem wczoraj, bardzo lubiłem rysować i to się nie zmieniło ani na chwilkę, 

a w okresie omawianych ośmiu lat wyrysowałem zapewne wagon papieru... 

No przesadzam, oczywiście, wagon żadną miarą nie zmieściłby się w szafkach i na regałach

moich raptem 6 metrów kwadratowych, czyli mojej połowy pokoju w 28 metrowym

mieszkaniu na ulicy Niepodległości... Ale było ich sporo. Więcej o tym dodam na koniec

dzisiejszego wywodu - pokazując też kilkanaście wyszukanych w piwnicy przykładów. 

Przykładów absolutnie nie, miarodajnych, ponieważ..., wspomniałem już, że kilka lat po

tym jak ukończyłem podstawówkę, przenieśliśmy się w inną część miasta. 

Podczas przeprowadzki..., cóż, podczas niej wszystkie, dosłownie wszystkie, czyli co najmniej 

dwie szafki i z 8 kartonów moich szkiców, zapisków, pamiętnik, teksty najróżniejsze,

pierwsze akwarele, pastele, nawet projekty komiksów, wszystko to "znikło" jak sen jaki

złoty. Nie napiszę tu, czemu, ale niemal cały mój dziecinny "dorobek" początkującego

plastyka został wówczas utracony. Niemal, ponieważ czasami rysowałem też podczas wizyt

u Babci Zosi, tam zostało pół kartonu mniej więcej, zapisków, rysunków i szkiców

do przyszłych komiksów "super-bohaterskich" i jedno opowiadanko. To mam. Pokażę

kilkanaście prac, nie więcej, bo taka też prawda, że najlepsze co miałem uleciało z wiatrem,

a to co zostało..., to tylko wynik okoliczności. 

Druga moja pasja - wczoraj i dziś już parokroć podkreślana, również przetrwała wszystko 

- nadal lubię podglądać naturę u jej źródeł, na łąkach, w lasach... 

ale i o tym też jeszcze wielokrotnie napiszę w kolejnych odsłonach tego cyklu, zatem...

Co robiłem poza rysowaniem i bieganiem po łąkach i polach w poszukiwaniu zwierzaków? 

Hmm..., łatwiej byłoby wymienić, czego nie robiłem. 

Np., nie lubiłem nigdy grać w "nogę", "rękę", ani w "kosza" i inne podobne gry zespołowe.

Nie to, że byłem jakoś szczególnie przeciw sportowi, albo jakoś wyjątkowo słaby..., ale

nie przeszły na mnie pasje mojego ojca. Grałem gdy musiałem, w szkole głównie, 

ale poza tym..., było to dla mnie nudne. Nie przeszły na mnie również pasje mamy, nie

jestem zbytnio biegły w ekonomii i matematyce. Znów, nie, że kompletny imbecyl, 

ale..., do dobrego w te klocki też mi daleko. Nie poszedłem, w końcu, w ślady sporej części

rodziny - szczególnie Galińskich, którzy zajmowali się muzyką. Dziadek grał na kilku

instrumentach, kierował miejscowym chórem jak już pisałem, jego syn - wujek Wojtek

- Wojciech Galiński - brat mojego ojca, a mój chrzestny, też gra na licznych instrumentach,

komponuje, obecnie gra i grał wiele dawniej w lokalnych zespołach, m.in., w zapewne

 znanym miejscowym dawnym zespole "Kamyki", a także w czasach, gdy Ciechowski

mieszkał jeszcze "w tym pewnym małym mieście" - Tczewie, o którym czasem tak 

sobie wspominał w czasie swojej najlepszej kariery... Lecz znów idę w dygresje..., zatem

nie, muzyka też nie "nastroiła" moich neuronów. 

Co lubiłem robić? Zbierałem..., oj wiele rzeczy, znaczki, monety, dekoracyjne kamienie, 

kryształy, czaszki..., różnych zwierzaków (żaden nie zginął z mojej ręki, po prostu na

spacerze czasem znalazło się to i owo), muszle ślimaków i rodzimych i zamorskich,

skamienieliny, pocztówki..., i co tam jeszcze. Poza tym mniej więcej od 12 roku życia

pociągnęło mnie wędkarstwo. O wędkarstwie moim też więcej napiszę odrębnie, zwłaszcza,

że zamierzam do niego wrócić, po..., jakoś takoś dekadzie. 

Poza tym obok obserwowania przyrody na zewnątrz, całe dzieciństwo w moim domu były

jakieś  żywe stworzenia. Ale były wyłącznie dzięki mnie. Moi rodzice tylko dzięki moim

zainteresowaniom dziś dobrze odróżniają co to jeleń, co to sarna, a co łoś..., a szczególnie 

mama uwrażliwiła się na świat natury. Mama zawsze wprawdzie, od dzieciństwa lubiła 

koty, ale w maleńkim mieszkaniu nie mieliśmy warunków na tak duże stworzenie. 

Z typowo hodowlanych i najdłużej miałem w domu - myszy.... Białe, czarne, kolorowe,

ponad 7 lat było ich dużo. Pan mysz Stefan, albinos jak się patrzy, był najdłużej żyjącą 

moją myszką. Gdy odchodził w słusznym wieku lat 4 i pół, był już łysy na głowie i karku...

Z ulubionych moich myszek była też Katarzynka, myszka czarna z białym brzuszkiem,

którą odratowałem z odrzuconych przez matkę, ponieważ jakaś infekcja jeszcze w okresie

niemowlęcym odebrała jej jedną tylną nóżkę i ogon..., ale wykarmiona, wyrosła na myszkę

może niewielkich rozmiarów, ale żywotną - miała kilkadziesiąt młodych i żyła także blisko

4 lata... Myszy przestałem hodować - a w każdym razie rozmnażać i sprzedawać - gdy

okazało się, że są potem odsprzedawane jako pokarm dla węży i innych stworzeń... 

Ale zanim przejdę do kolejnego tematu, jeszcze drogą anegdoty - wspomnę, że kiedyś

przewróciło mi się akwarium z młodymi z dwóch miotów..., całe 10 maleńkich myszek 

(ale już takich spoko biegających) pouciekało gdzie mogło. W ciągu dnia złapałem 9. 

Dziesiątej nie mogłem namierzyć 3 dni i już się martwiłem, że zginęła, ale..., wówczas

ojciec mój stanął na wadze domowej i..., jako, że były to jeszcze stare wagi mechaniczne, 

o całkiem skomplikowanym wnętrzu i szkiełku ponad tarczą..., mysz znalazła się, bo

zasłoniła ojcu wskazanie wagi...

Taaak, tatuś mój kilkukrotnie miał problem z moimi uciekinierami i to nie tylko z myszami,

także np., z traszkami. Traszki to płazy ogoniaste - przypominające jaszczurki, ale od nich

wolniejsze, pokryte tylko "gołą" skórą bez łusek - zatem w dotyku przypominające żabę.

Łapałem takie nad Wisłą, w kanałach nawodniających ogródki działkowe i itp., potem

hodowałem w swoim akwarium / terrarium, czasami składały jajka, miałem wówczas

możliwość obserwować ich życie od postaci larwalnej.

Ale czasem..., raz uciekły - jedną znalazłem sam, drugą mój tato - rano, w kapciu...

ahahaha..., ojej, jak o tym wspomnę... łezka się w oku kręci.  

Hodowałem ogólnie - poza myszkami, tylko welonki kupne, reszta lokatorów pochodziła 

z wód i lądów..., w i wokół miasta. Hodowałem motyle i ćmy od gąsienic, żaby i ropuchy

od skrzeku, a i ryby złowione jako potencjalne żywce, ostatecznie często trafiały do akwarium. 

Miałem też długo akwarium poświęcone jedynie bezkręgowcom, chrząszczom, ważkom,

ślimakom, małżom, kiełżom, rakom, stułbiom, a i planktonowi, który uwielbiałem oglądać

pod mikroskopem... Miałem też lunetę, plastikową, dla majstrujących do samodzielnego

złożenia, ale była. 

Podsumowując to wszystko, nadal nie rozumiem, jak ja się mieściłem na 6 metrach 

kwadratowych... Ponownie, mam wrażenie jakiegoś zagięcia czasu i przestrzeni, 

czy szafy - która - jak w historii młodego czarodzieja - jest w środku większa niż na

zewnątrz... 

A potem zacząłem dorastać..., ale..., o perypetiach tego rodzaju napiszę również oddzielnie,

kiedyś, poza głównym wątkiem, a tu jeszcze, nim przejdę do końcówki, wspomnę 

o ważnym życiowym doświadczeniu, które wiele zmieniło. Było to w roku..., 1989. 

Nie, nie chodzi o upadek komuny, tym razem zbieżność dat i moich doświadczeń istotnych,

jest czysto przypadkowa. 

Pewnego dnia, jak często - odkąd tylko mogłem (w każdym razie bezkarnie), siedziałem

sobie na łące, w okolicach tzw., wojskowych terenów - położonego pod miastem poligonu

saperów - jeszcze nie na ich terenie (sól w tyłku to nie był dla mnie ciekawy eksperyment),

ale blisko. Tam łąka to było "coś", trawy i ziółka rosły bujnie, gęsto i wysoko, nierzadko

ponad moją głowę. Lubiłem w wolnych chwilach chodzić tam całkiem sam, siadać w

gęstwinie i słuchać, oglądać bujne życie - tak zwierząt jak i roślin. 

Tamtego dnia, 14 lipca, w 14 roku mojego życia, nagle poczułem, że jestem taki, jak te

 wszystkie stworzenia wokół mnie, cząstką nierozerwalną natury, a zarazem jedyną w

 swoim rodzaju istotą, istotą z bardzo ograniczonymi zmysłami, a jednak dostrzegającą tak

wiele, tak małą, a jednocześnie ważną. A potem miałem - na jawie - bez żadnych sztuczek

czy "substancji" (których zresztą nigdy nawet nie próbowałem - bo nie potrzebowałem)

- wrażenie podobne do popularnej, współczesnej animacji, jak to wychodzimy od człowieka

- potem widzimy go coraz bardziej z góry, jak zmniejsza się w skali pejzażu, znika, pejzaż

znika w skali kontynentu, kontynent w skali planety, planeta w skali kosmosu...

Pyłek na wietrze na pyłku w galaktyce, na pyłku galaktyki w skali wszechświata, a przecież

tyle jest jeszcze poziomów postrzegania w drugą stronę - przez komórki, cząsteczki, atomy,

elektrony, protony i neutrony, i dalej ku cząstkom subatomowym...

Na dodatek, nie było to uczucie nieprzyjemne, raczej..., napawające chęcią poznawania

wszystkiego jeszcze intensywniej, niż dotąd. 

Trudno mi przecenić to doświadczenie. Pamiętam je jak gdyby zdarzyło się godzinę, minuty

temu, a to było tak dawno, bo już ponad 34 lata temu. 

Właściwie powinienem na tym zakończyć, ale wspomniałem wcześniej, że dam jeszcze

kilka przykładów moich rysunków z młodych lat - czasami rysowałem na czystych

kartkach, czasami takich z zeszytów, bo w szkole..., i..., większość pochodzi z okresu około

5-8 klasy = wcześniejszych, jak wspomniałem, nie mam. 

Ach, i jeśli ktoś sądzi, że będą to pejzaże, martwe natury, czy kwiatki, nastrojowe

surrealizmy albo portrety, to..., nie. W tamtym czasie, zwłaszcza gdzieś tak od 12 lat, 

zaczytywałem się w powieściach sci-fi, fantastyce, bardzo interesowała mnie ilustracja 

z tego zakresu i komiksy..., a siedząc u babci, u której bywałem często zaraz po szkole na

smacznych obiadkach (mama pracowała wówczas w banku, ojciec nierzadko cały dzień był

poza domem - bo szkoła, bo po-południowe treningi, bo jakieś zawody to tu to tam, albo

dodatkowe zajęcia w innych placówkach i itp.), zatem..., u babci jeśli cokolwiek rysowałem, 

to tylko to, co zdołałem wymyślić...

Będą to zatem moi super-bohaterzy (to była wprawdzie jeszcze komuna, ale - zwłaszcza 

w drugiej połowie lat  80' XX wieku wiele rzeczy przepływało z Niemiec, od rodzin na

Zachodzie...)..., smoki, ufoludki i inne dziwnostki. Warto dodać, że ja rzadko cokolwiek

kopiowałem, większość tych prac w ogóle nie jest wprost inspirowana ani podpatrywana,

kopiowana (tzn., oglądałem wiele komiksów, ilustracji w "Fantastyce" i inne) - po prostu

rysowałem na tyle dużo, że po paru latach tworzyłem już wprost "z głowy". 

No i chciałem robić własne komiksy, ilustrować swoje pierwsze opowiadanka, poza tym 

były lata 80', byłem nastolatkiem, nie było Internetu, nie było oprogramowania graficznego,

komputery - choć pierwsze już były, poziom grafiki miały śmieszny..., a ja wciąż jeszcze

byłem tylko naiwnym samoukiem... Sorry, że się tak ubezpieczam, ale..., wiecie, wielu ludzi

postrzega mnie głównie poprzez to, co robię teraz, albo od kilkunastu lat, a to, to był całkiem

inny świat, który zarzuciłem ostatecznie dopiero koło roku 1995..., choć właściwie głównie

wtedy, gdy podczas wspomnianej przeprowadzki, większość moich rysunkowych 

(i nie tylko) wysiłków..., została po prostu wyrzucona... 

No to siup: 



Napisałem już na kartce, co to, ale miała to być postać do komiksu, nie jestem pewien
na sto procent, wydaje mi się, że rysunek ten / projekt postaci powstał jakoś koło roku 1986

Kolejna postać do komiksu, który nigdy nie powstał,
obie zupełnie zmyślone. 

A to miało być do historii o niepokonanym smoku... 

A tu sobie zmyśliłem potworki... 



Kolejny smok ;) 

I jeszcze jeden. 



A to..., kolejny komiks nigdy nie powstały, chyba gdzieś z końcówki szkoły. 


Mój pierwszy własny superbohater, nie pamiętam nawet jak go nazwałem... 



A to już 8 klasa i bardziej abstrakcyjna postać. 


To - w komiksie miała być ilustracja wyładowań elektrycznych... 


Ot i tyle. Tak zakończę temat trzeciego tekstu autobio - a jutro czwarty, krótszy, ale bardziej 

soczysty, tak pozytywnie, jak i..., NEGATYWNIE. Zapraszam. 


1 komentarz:

  1. Pawełku: Piękne rysunki, wspaniałe Twoje opowiadanie. Pozdrawiam .

    OdpowiedzUsuń