czwartek, 21 września 2023

Pierwsze kroki cz.1 - skąd się wziąłem...

Jakiś czas temu przeszedłem bardzo poważną..., serię chorób różnych. 

Zaczęło się od ciężkiej, najcięższej jak dotąd grypy, potem były inne niespodzianki. 

Jeszcze miesiąc po pierwszej infekcji miałem ogromny problem by wejść po schodach 

na moje 2 piętro. Zaczęły się również poważne kłopoty ze wzrokiem. 

Ja, który ledwie dwa miesiące wcześniej - szybkim, lekkim krokiem - przemierzałem

okolice - średnio 7-10 km / dziennie, nagle miałem problem by pójść po zakupy 

do najbliższego sklepu. 

Ja, patrzący bez okularów na to, co na etykietach piszą wyjątkowo małym druczkiem, 

nagle musiałem zakładać stare okulary mojej mamy...

Na początku grudnia 2022 miałem wielkie plany na rok bieżący (2023), a kilka tygodni

później, szczerze obawiałem się, co to dalej ze mną będzie...

Kilka miesięcy byłem wyłączony z normalnego funkcjonowania, problem był z pracą,

życiem, samopoczuciem. 

Za radą dobrą, nie powiem kogo bo sobie nie życzył, ale pomoc tę bardzo sobie cenię  

-  zacząłem przyjmować określone ziółka, witaminy, i dietę opartą o pro i prebiotyki.

Powoli odzyskiwałem siły i o dziwo, poprawił się też wzrok... 

W czerwcu było już całkiem całkiem. Obecnie, powiedziałbym, nie wszystko wróciło 

do normy, ale prawie. Niemniej, nie jest aż tak wesoło, jak mogło by się zdawać. 

Gdy już zacząłem do siebie dochodzić - od strony fizycznej, kondycji - okazało się, że nie

pamiętam pewnych sytuacji, osób nawet, zupełnie mi z głowy "wyciekło" kilka niedawno

zdobytych informacji i umiejętności. Ten efekt, po raz pierwszy dosadnie uświadomił mi,

jak kruche jest zjawisko pamięci. 

Pamięć zaś, pamięć..., stanowi bazę tego, kim jesteśmy. Gdybym stracił całą, miałbym 

tylko początkowy dziecięcy charakter i atawistyczne odruchy, ale nie byłbym już tym, 

kim jestem. Pamięć, to też umiejętności, pamięć mięśniowa, sprawność w dowolnej

dziedzinie, słowem, właściwie wszystko, co istotne. Wszystko, co nas czyni odrębnymi,

wyjątkowymi jednostkami. 

Ta  świadomość zachęciła mnie do spisywania wszystkich swoich, dotychczasowych

wspomnień. 

Nie wiedząc ile mi uciekło, mam jednak wrażenie, że pamiętam sporo, zwłaszcza, z dawnych 

lat, a, że wspominki te przyniosły mi nadspodziewanie dużo uśmiechu, postanowiłem się nimi 

podzielić. Być może niektórzy z was mogą uznać, że wiek 48 lat to stanowczo zbyt wcześnie, 

by pisać teksty autobiograficzne, ale ja nie będę czekał. Po wyżej opisanych sytuacjach,

 wolę nie podejmować ryzyka zapomnienia w większej skali, niż dotąd. Przyszłość, która,

mam nadzieję, będzie mnie wiodła przez świat jeszcze wiele lat - spiszę po prostu bardziej

na bieżąco, z roku na rok, wracając do zarzuconej po szkole podstawowej - formy

pamiętnika. Zresztą, podobnie jak masa moich szkiców i rysunków, pierwszych akwarel 

i pasteli, wszystkie te dawne notatniki "znikły" w momencie przeprowadzki do nowego,

aktualnego mieszkania, jeszcze w latach 90' XX wieku. Z początku sądziłem, że ich

"zniknięcie" było przypadkowe, obecnie wiem, że nie. Ale..., tego już nie zmienię, mogę

jedynie w miarę możliwości odtworzyć niektóre wspomnienia. 

I tak oto dochodzę, do końca..., przydługiego wstępu..., i zaczynam tworzyć tekst z tytułu. 

Pierwszą część cyklu opowieści opartych ściśle o moje najwcześniejsze wspomnienia,

a nawet wcześniej - jak dziś, głównie - o relacje rodziców i ogólnie - najbliższych.  

Pierwsza seria tekstów zakończy się na roku 2011 - kolejna - opublikowana zapewne 

na początku przyszłego roku, obejmie lata 2012 - 2023... 

Zatem...

Skąd się wziąłem? 

Często mówimy, że gdyby można było zmienić wydarzenia z przeszłości, cofnąć się i zabić np.,

Stalina, czy Hitlera, nie byłoby wojny, nie byłoby "komuny", a gdyby cofnąć się nieco dalej 

i ukatrupić kilku polskich wichrzycieli i głów państw ościennych, mogło by nawet nie być 

zaborów..., nie byłoby zatem masy złych i strasznych wydarzeń. Nie byłoby jednak, również, 

wielu chwil wspaniałych i szczęśliwych, średnich na jeża i po prostu zwykłych, codziennych. 

Wszystko byłoby inne. 

Nie byłoby także i mnie. 

Dosłownie.

Losy mojej rodziny są pogmatwane, różnorodne, ale wiele osób - kluczowych dla mojego

zaistnienia - spotkało się w rodzinnym Tczewie jedynie dlatego, że było, jak było. 

Ojciec mojej mamy jako jedyny z tego pokolenia urodził się w Tczewie. Ale nawet to nie 

pomogłoby, bowiem dziadek babcię - mamę mojej mamy, spotkał jedynie z powodu

wybuchu II Wojny Światowej. Babcia moja - Zofia, z domu Krzysztofowicz - mieszkała

bowiem w..., Zamościu. Dziadek, pochodzący z rodziny, w części o korzeniach niemieckich

i nazwisku Schwabe..., zaraz po wkroczeniu wojsk niemieckich miał być wcielony do wojska, 

lub trafić do obozu..., a, że nie chciał, uciekł z transportu (wyskoczył z jadącego pociągu), 

a następnie udał się tak daleko jak tylko mógł od Pomorza - aż trafił do Zamościa i tam

przetrwał wojnę, jednocześnie poznając babcię i..., do Tczewa, po wojnie wrócił już 

z żoną u boku. 

Z drugiej strony rodziny - po linii ojca - historia wnika w temat jeszcze głębiej. 

Ród mojej babci Anieli - z domu Donaj - wywodził się z Wielkopolski. Piszę ród, ponieważ

jest tu w tle jeszcze i tzw., mezalians i herbowa sytuacja (zresztą nie jedyne takie, w rodzinie) 

- w której przodkiem matki ojca babci mojej, Anieli, był francuski oficer armii napoleońskiej, 

w czasie kampanii biegnącej przez nasz kraj, gdzie poznał piękną ziemiankę, zakochał się, 

a potem wrócił do Polski i..., i sami widzicie..., jak się losy pleść potrafią, w serpentyny 

i gordyjskie wręcz węzły. 

Ojciec babci, pradziadek - Marcin Donaj - powstaniec wielkopolski - w międzywojniu 

nie zawsze miał szczęście w interesach, zatem co jakiś czas zmieniał miejsce pobytu. 

Jakiś czas mieszkał jeszcze na terenach wiejskich, gdzie się urodził, potem np., 

w Kościanie - średnim mieście pod Poznaniem (do dziś mieszkają tam dalsi, nieznani 

mi krewni, jest też kamienica - "Donajówką" zwana), następnie znów się przemieszczał, 

to tu to tam, a gdy nadszedł czas straszliwej II wojny, zmuszony był wyjechać na południe 

Polski, bo na Lubelszczyznę i w okolice Zamojszczyzny. Ale jemu, niestety, szczęście nie

dopisało i leży gdzieś, w nieoznaczonym grobie, zastrzelony przez pewnego hitlerowskiego

kolaboranta... 

Z kolei żonę pradziadka i jego dzieci, w tym babcię Anielę (my, wnuki, zwaliśmy ją zawsze 

Babcią Adą), los popchnął zaś na Kociewie, z początku przede wszystkim 

do Starogardu Gdańskiego.  Dziadek mój, ojciec ojca - wychował się znów...,

na Kujawach - w Chełmnie. O rodzinie Galińskich w Chełmnie wiem niewiele, ot widziałem 

kiedyś zdjęcie bractwa kurkowego z tego miasta, z udziałem jednego z dalszych przodków,

zatem pewne jest, że nie była to rodzina biedna, mało znacząca w okolicy.

Ale to właściwie tyle. Jakaś niechęć była w dziadku, by mówić o losach swoich krewnych

stamtąd, a i niestety zmarł na tyle wcześnie, że nie miałem realnej szansy na poważną

rozmowę. Przyjechał do Tczewa jako młody farmaceuta, poza tym muzyk, poznał żonę...,

a nie, nie babcię Adę, ale jej przyjaciółkę. Przyjaciółka owa, okazała się być jednakże, 

ciężko chorą na serce i..., jako, że były to dawne jeszcze czasy i medycyna nie radziła sobie

z takimi schorzeniami, zmarła jeszcze przed wybuchem II Wojny Światowej. 

Niemniej, zaiskrzyło już między Anielą Donaj i dziadkiem - Leonem Galińskim. 

Dzięki temu, po wojnie, wrócił do Tczewa z..., Wielkiej Brytanii, gdzie w jej czasie był 

w służbach medycznych wojska alianckiego. 

I tak oto, dziadkowie, zebrani w Tczewie, spłodzili (m.in.), mojego ojca i mamę. 

Więcej o przodkach, rodzinie - napiszę jeszcze, gdy w październiku i listopadzie pokażę 

zestaw portretów, malowanych wedle starych, oj starych rodzinnych fotografii. 

Rodzice moi - Krystyna z domu Schwabe (właściwie, od czasów powojennych Szwabe), 

oraz ojciec - Tadeusz Galiński, poznali się w szkole. A potem...

A potem jakoś takoś pszczółka i kwiatek..., i powstał taki zbitek genów, jak ja, 

a w każdym razie, moja bardzo mała, i głupiutka jeszcze osóbka... 

Na świat, paradoksalnie, przyszedłem w szpitalu w..., Gdańsku, szóstego maja roku 1975. 

Piszę zatem sobie jak mam w dokumentach, lecz to był czysty zbieg okoliczności, ponieważ, 

ot - mój rozwój płodkowy zbiegł się w czasie z remontem szpitala w Tczewie... 

Zatem, mimo epizodu z Gdańskiem, dosłownie od poczęcia i zygoty, jestem z Kociewia. 

O, i tak to się, w wielkim skrócie, zaczęło. 


Koniec części pierwszej, jutro druga... 



3 komentarze:

  1. Pięknie opisałeś Pawełku.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za 1 część Pawełku i czekam na dalsze losy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobrze było poznać ta malutka cząstkę ciebie.

    OdpowiedzUsuń