niedziela, 31 grudnia 2023

Chmurne dni - wspomnienie z Zielonej Doliny...


 

Tym obrazem kończę rok 2023. 

Wspomnienie - z pleneru w roku 2017, w Bronikowie w niedziałającym już chyba 

ośrodku Zielona Dolina, koło Młynar, kawałek za Elblągiem. Spotkałem tam  wielu 

ciekawych ludzi..., a klimat był wyjątkowy. Poza tym, to naprawdę była dolina 

dolina w depresji pomorskiej, czyli znajdowaliśmy się sporo poniżej poziomu morza...

Stąd i widoki chmur były jakby szczególnie wyjątkowe... 

Ikar III - Uniwersalna opowieść...


Ikar III - uniwersalna opowieść, olej, płótno na płycie, 
70x70 cm, rok 2023. 

Obraz malowany 100% z wyobraźni. 

Mój "kosmos" jest kosmosem malarskim nie tylko ze względu na zastosowaną 

technikę. Nie chciałem, by była to wizja jak z fotografii, najeżona plamkami 

imitującymi gwiazdy i galaktyki...

Jest to zarazem najlepsze zdjęcie jakie udało mi się zrobić posiadanym sprzętem, 

jak i dowód na to, że w nadchodzącym roku muszę się przeprosić z lustrzanką

i kupić nowy obiektyw..., bo ten obraz ma znacznie ciekawszy zestaw barw, niż 

wynika ze zdjęcia... A jednak, uznałem, że to zdjęcie nadaje się do publikacji, 

po prostu, za jakiś czas, wymienię je na lepsze. 



piątek, 29 grudnia 2023

czwartek, 28 grudnia 2023

Ikar I - kwestia doboru piór koloru...

Pierwsza z trzech wersji tematu..., wszystkie są metaforyczne i każda zupełnie inna... 

I..., tym razem obok obrazów powstały i teksty. Właściwie nie wiem czym jest ten tekst,

ani to klasyczne opowiadanie ani bajka na dobranoc, ani esej ani wiersz typowy.

Ot, coś pomiędzy. 


Ikar I - kwestia doboru piór koloru..., olej, płótno, 
130x50 cm, rok 2023. Podtytuł u dołu...

 Ikar I – Kwestia doboru piór koloru…

W dali ogromne zwały wielobarwnych chmur, na pierwszym planie, na niewielkim

pagórku, stoją dwie dziwnie odziane postaci. Mniejsza w czerni aksamitnej od stóp

i tylko czerwona czapeczka na głowie. Obok zaś chudy mężczyzna w szerokim

kapeluszu i w czerwonym długim płaszczu. Mniejsza z postaci rękę wyciąga i krzyczy.

- Mistrzu mój, co za pogoda, nie boisz się tych okropnych chmur? Są czarne, sine,

purpurowe i dziwnie, niepokojąco niebieskie!

- Spokojnie uczniu mój, zaraz cię stąd zabiorę, w dom mój, gdzie ciepło jest

i bezpiecznie, lecz najpierw wznieś wzrok odważnie, wyżej i jeszcze i patrz uważnie!

- O tam, o tam, Mistrzu mój, wysoko, gdzie słońce świeci, widzę dwa wielkie ptaki,

biały jest jeden, a drugi całkiem czarny! Mistrzu, ten czarny chyba chory,

bo gubi pióra, co i rusz!

- To nie są ptaki uczniu mój, spójrz proszę, jeszcze raz.

- Teraz widzę jakby dwa ciała, pomiędzy szerokimi skrzydłami, anioły to może,

ten dobry i ten co zły, i ich odwieczny bój? Czarny chyba przegrywa, zaraz

niechybnie spadnie on w dół!

- Nie, uczniu mój, to nie są anioły a ludzie, ojciec i syn i nie bój się tak,

ta historia nigdy się nie kończy, niesie ich wiara setek pokoleń...

Oto białymi skrzydłami przybrany jest Dedal – ociec i skrzydeł pomysłodawca,

a bliżej i niżej jest Ikar - jego nieszczęsny potomek. Obaj w wiecznym podniebnym

tańcu spleceni, wciąż blisko i zawsze zbyt daleko…

Lecz czego mit nie głosi, nie poszło o lot zbyt wysoki. To jest tylko kwestia 

doboru piór skrzydeł koloru…

Nie patrz tak uczniu mój, naucz się uważniej świat oglądać, badać, rozumieć,

kojarzyć i zbierać doświadczenia. Każdy drobiazg może mieć dla ciebie

kluczowe znaczenie, a każda rzecz pozornie ogromna, może być jak błahostka,

kompletnie nieistotna… Widzę jak na nich patrzysz, patrz też na chmury, podziwiaj

paletę barw i ruch powietrza, patrz jak zbliża się do nas, jak coraz większy cień

rzuca ku Ziemi… Zapamiętaj ten moment, gdyśmy maleńcy wobec sił natury!

- Mistrzu mój, ja ciągle nie rozumiem, czemu to kwestia doboru piór koloru!?

- Dedal przełamał prawa natury, nie całkiem, na chwilę, lecz dzięki temu przeszedł

do wieczności tak, że nawet syna porwał w bezmiar czasoprzestrzeni, a czemu,

pytasz, o, to proste uczniu mój.

Choć słońce wszystkich tak samo razi, biały kolor promienie odbija, wosk i smoła,

które pióra spoiły, dobrze się trzymają i gdyby nie los syna wiecznie zagrożony,

Dedal lecąc mógłby już tylko podziwiać - świat u stóp i potęgę chmur…

lecz czarny kolor słońce przyciąga, pochłania jego promienie, mechanizm się bardzo

rozgrzewa, wosk topi, smoła rozlewa, a pióra wypadają, choć pojedynczo, choć powoli,

lecz bez wątpienia.

- Lecz powiedziałeś Mistrzu mój, że nie mam się bać, że nic się nie stanie!

- Lecą już niemal 3 tysiące lat i zapewne polecą jeszcze jakiś czas, lecz…,

nic nie jest pewne uczniu mój. Gdy niesie się opowieść, dopóki pamiętamy mit,

Ikar unosi się na wietrze.

Gdybyśmy zaś kiedyś nie chcieli dostrzec morału, gdybyśmy ojców i mistrzów

swych przestali słuchać, wówczas Dedal odleci w dal, a ikar..., jednak spadnie.

Tu pomruk burzy przetoczył się po niebie, chmury cień swój rzuciły na ludzi,

a obaj mitem uniesieni - i ojciec i syn - przestali być widoczni.

- Uczniu mój, chodźmy już, dom czeka, i strawa ciepła i koc, i lepiej w taki czas,

do szyby – co najwyżej – nos przykleić…

I poszli.


Koniec.


niedziela, 10 grudnia 2023

W podróży - najważniejsze są dobre buty...

 

W podróży, najważniejsze są dobre buty..., 
olej na sklejce - dawniej "tył" lustra, 
120 x 40-30 cm, 2023.



Link do podstrony Cyklu malarskiego - "Obecności" - cyklu, do którego ostatnio wróciłem,

po blisko dekadzie przerwy..., co, sądzę, widać już choćby w kolorystyce i nastroju prac 

starszych i nowych:

 https://pawgalmal.blogspot.com/p/obecnosci.html



czwartek, 7 grudnia 2023

Dokąd idziesz? Na Zachód, tam musi być jakaś cywilizacja...

Maluję. I co jakiś czas będę wrzucał nowości / albo przetrawione i poprawione prace 

z przeszłości. Dziś obraz z cyklu "Obecności", w którym uwzględniam zarówno 

sceny rodzajowe i akty, jak i obrazy daleko bardziej metaforyczne, aż po lekki, 

poetyczny nadrealizm. 

Szczerze powiem, że popularna ostatnio nazwa "realizm magiczny" jest dla mnie 

nieco infantylna, wolę jednak - nadrealizm..., albo surrealizm współczesny - w odróżnieniu

od XX-wiecznego... Zatem...


Dokąd idziesz? Na Zachód - tam musi być
jakaś Cywilizacja! Olej, płyta, 117x19 cm, rok 2023


Dziś dorzucę jeszcze, jako wisienkę na  torcie, opowiadanie stare / nowe

i pejzaż jesienny, ale to, troszkę później...

środa, 6 grudnia 2023

Po burzy...

 Obraz ten namalowałem i wystawiłem w roku 2021. 

Pełny tytuł: Sierpień, po burzy...

Sierpień, po burzy, olej, płótno, 70x50 cm, rok 2021



Link do podstrony prezentującej wybrane krajobrazy - dostępnej też z poziomu górnego 
paska pod banerem - pt. "Pejzaże - krajobrazy": 





wtorek, 5 grudnia 2023

I kolejne opowiadanie...

Tak, oto kolejne opowiadanie - tym razem przerobiona nowa wersja opowiadania wrzuconego

kiedyś na inną, dziś już nie działającą stronę www - zarazem pierwsza część cyklu, obecnie

mającego już pięć odsłon, a zapewne, nadal nie jest to cykl skończony... 

Zapraszam! 

https://ptgalinski.blogspot.com/2023/12/cykl-domek-z-ogrodkiem-cz-1.html


P.S. 

Gdybyście dziś zaglądali na podstrony tego bloga - umieszczone w trzech..., górnych 

paskach pod banerem - przepraszam z góry za to, że treści mogą się zmieniać. 

Właśnie pracuję nad ich uaktualnieniem, poprawieniem formalnym czy stylistycznym, 

lub / i dodaniem większej ilości przykładów malarstwa do podstron podzielonych 

na cykle tematyczne. Zachęcam wprawdzie do ich przeglądania, zwłaszcza w nowej 

odsłonie - ale tę dokończę prawdopodobnie dopiero w czwartek lub piątek. Oczywiście,

najbliższe. 


wtorek, 28 listopada 2023

Siedem kotów, coś innego i pareidolie...

 Taaak..., dzisiaj..., właściwie nie wiem - czasami, pomiędzy projektami - dla mnie 

- tradycyjnymi - pojawia się pomysł "znikąd", żart, surrealizm i... inne kwestie.

Tak było i tym razem - nie wiem do jakiego gatunku artu zakwalifikować ten obraz

(prawie skończony, parę drobiazgów mu jeszcze brakuje, ale to..., och drobiazgi).

Siedem kotów (ras i nie-ras różnych), coś innego (sam nie wiem, co), oraz..., jeśli 

ktoś to lubi, chmury z zawartymi w nich kształtami..., czego, nie powiem... ekhm. 

Akryl na płótnie (lnianym, grubym, gęsto tkanym i własnoręcznie gruntowanym), 

70 x 70 cm, rok 2023. 

7 kotów, coś innego i..., akryl, 70x70 cm, 2023


poniedziałek, 27 listopada 2023

Aleksandra Szwabe

Nie wiem czemu, ale zupełnie zapomniałem wrzucić portrecik wykonany

na jubileusz urodzinkowy mojej cioci: Oli / Aleksandry Szwabe (z domu Kapich),

z Tczewa - od lat mieszkającej w Niemczech.

Według zdjęcia, olej, płótno, 40x50 cm, rok 2023.

Aleksandra Szwabe, olej, płótno, 2023


Portret kota...

Po przerwie, z powodów różnych, w tym niedyspozycji zdrówka, wrzucam dziś 

nieco zaległy "portret kota" - w cudzysłowie ujęty, ponieważ realnie malowałem 

ten obraz z pamięci / wyobraźni. 

Akryle / pastele suche na płótnie, 70 x 70 cm, rok 2023. 

Kot, akryl, suchy pastel, płótno,70x70 cm, rok 2023


piątek, 10 listopada 2023

Robi się II.

 Dziś drugi etap pracy nad kotkowym "portretem" - malowanym z pamięci - wczoraj i dziś miałem wyjątkowo mało czasu na działanie, zatem będzie - w najbliższym czasie, jeszcze jeden post z tym motywem, tym razem już na koniec, po złożeniu podpisu... 

Robi się cz. 2. Myślę, że jestem gdzieś tak w 75 % pracy nad obrazem - akryl, płótno (len), 70x70 cm, rok..., oj, tak od kilku dni...


A..., swoją drogą, mój koteł realny rośnie jak na drożdżach, nabrał ciałka, urosły mu bokobrody jak się patrzy, zrobił się też dłuższy... 

Na wieść, że będzie kupiliśmy m.in., leżankę dla kota, na początku ją omijał, ale w końcu zwinął się w kłębek i póki tak było, było fajno, ale potem zaczął się przeciągać i...


Taaak, czyli czeka nas zakup "nieco większej" leżanki... 


środa, 8 listopada 2023

Robi się...

 Dziś, na razie..., "portret" kota mniej więcej w połowie pracy - z cyklu "robi  się". Nie maluję ze zdjęcia, jest to raczej wariacja na temat, acz z uwzględnieniem barwy oczu mojego obecnego "lokatorka". akryl na płótnie (płótno na płycie), 70x70 cm, rok 2023 - dziś zaczęty z rana, mam nadzieję, do wieczora lub do poranka jutrzejszego skończyć i pokazać efekty. 


Robi się - dzień / poranek pierwszy pracy nad "portretem" kota. 



wtorek, 7 listopada 2023

Śpiąca królewna...

 Szanowni państwo, oto kot...

Właściwie kotka, Misia. Częściowo według zdjęcia, częściowo, bo oczywiście tło zmyślone, zarazem trochę eksperymentalne. Akryle, 70x70 cm, rok 2023. 

Misia, albo Śpiąca królewna, akryl, płótno na płycie, 70x 70 cm, rok 2023
 

Wkrótce kolejne, tegoroczne prace... 

Postaram się - choć jestem ciut zajęty - wrzucać codziennie lub co drugi dzień albo skończone nowe prace, albo wracając do dawnego cyklu "Robi się..." prace na określonych etapach "zrobienia". 

poniedziałek, 25 września 2023

Czas sztuki - Szkoła.

Piąta część autobiograficzna - to także początek drugiej serii - pt. "Czas sztuki". 

Wcześniej poznaliście Państwo podstawowe, najważniejsze etapy mojego dochodzenia 

do Czasu na Sztukę - Czasu Sztuki - nade i ponad wszystkie przeszkody, tzw. "życiowe",

by w końcu, zająć się tworzeniem... 

W roku 1997 - w październiku, miałem raptem 22 lata. Dorosły, a jeszcze młody, w skrócie. 

A wyglądałem tak (autoportret fotograficzny z samowyzwalacza, czyli już Zenit, a nie Fed): 


Poniżej - jeszcze jeden autoportret, pastelowy (pastele suche), stworzony zimą roku 1998:

 

Autoportret, pastele, papier, rok 1998. 

Akademia Multimedialna, do której trafiłem z październikiem roku 1997, była szkołą jedyną

w swoim rodzaju. Dosłownie. Była bowiem Akademią głównie z nazwy, a już nie do końca

wedle umowy. 

Mam radę - zawsze zwracajcie uwagę na umowy, wszelkie, każdy mały druczek, wszystko

jest istotne, natomiast słowne deklaracje, co to będzie, kto jakie ma plany..., fajnie fajnie, 

ale umowa to gwarant - i zarazem jedyne wiążące..., zobowiązanie. 

Ale o tym później. 

Zatem, zaczęło się. 

Szkoła mieściła się w Bramie Nizinnej - w Gdańsku Głównym, w otoczeniu fragmentu 

dawnych fos i dwóch charakterystycznych "wzgórz", które, jak się przekonaliśmy podczas

zajęć w szkole - tak naprawdę są dawnymi, gdańskimi wysypiskami - gdzie znaleźć można 

było np., ceramiczne fajki, fragmenty naczyń, kafelków, i inne. Niemniej, nie ma tam

żadnych wartościowych "skarbów", zatem w "poszukiwaniu niewiadomego" nie naruszajcie

tych pagórków, nie niszczcie zieleni i ładnej, zadbanej obecnie okolicy. 

W Bramie mieliśmy wiele zajęć i wystawy sumujące każdy rok działania, a także inne, 

m.in., kilkorga znanych, trójmiejskich artystów. 

A..., kawałek, tuż obok (maksymalnie dwa zdecydowane rzuty beretem), znajdował się

budynek, w którym, obok magazynów, na piętrze była pracowania rysunku / grafiki i

malarstwa Akademii Multimedialnej. 

Szkoła..., mieliśmy fajnych nauczycieli i to "fajnych" bynajmniej nie jest eufemizm. 

Spory był również rozstrzał mediów..., których nas nauczano, jak i przedmiotów

teoretycznych. Zasadniczo - uczyłem się: rysunku i malarstwa (przez całe 4 lata, dziennie

średnio 4-8 godzin), a naszymi wykładowcami byli tacy artyści jak (m.in.): 

Józef Paweł Karczewski, Dominik Lejman, Anna Malinowska, Janusz Janowski.

Wiem, że w tym momencie pomijam kilkoro nauczycieli, przepraszam za to, ale zapisuję

dla mnie najważniejszych - tych, którzy w pewnym, lub znaczącym stopniu wpłynęli 

- moim zdaniem - na mój rozwój artystyczny.   

Poza tym mieliśmy w toku nauki (1997 - 2001), wiele innych przedmiotów praktycznych,

jak np., grafika, ceramika, oddzielne zajęcia z akwareli, czy malarstwa tablicowego,

projektowanie biżuterii, zajęcia praktyczne z wykonywania biżuterii i przedmiotów

dekoracyjnych, fotografię włącznie z prawie niedostępną dla mnie (alergie), ciemnią, 

aż po zajęcia praktyczne z kompozycji.

Poza tym historia filozofii i filozofia form symbolicznych z - dr. hab. Piotrem Kawieckim, 

semiotyka, historia sztuki dawnej, historia sztuki współczesnej, oddzielnie także historia

fotografii, czy..., historia Gdańska - tu też pozwolę sobie wymienić nauczyciela, 

który głęboko zapadł mi w pamięć, a oto Pana: Andrzeja Januszajtisa.

Były i inne przedmioty, ale po co zagłębiać się w tematy poboczne, dla historii mojej,

właściwie nieistotne... Nauczyłem się tyle, ile chciałem. Szkoła była prywatna, czyli taka, 

za którą sporo się płaciło..., oj sporo - w przeliczeniu dziś, ohohoho i hohoho i jeszcze

trochę..., w związku z czym..., paradoksalnie..., panował tam jedyny w swoim rodzaju 

klimat, można by nawet powiedzieć, luzik..., i jak potem do mnie dochodziło, niektórzy

po szkole średnio wypadali na tle uczniów innych szkół, np., w wykonywaniu biżuterii.

Nawet była jakaś "fama", że w naszej szkole "źle uczą". Dla mnie to bujda - kilka moich

znajomych już wiele, wiele lat z powodzeniem radzi sobie z projektowaniem i wykonywaniem

właśnie autorskiej wręcz biżuterii. Zatem sprawa raczej w tym, że szkoła istniała krótko...,

parę lat ledwie, ludzi wyszło z niej mało, i na dodatek, jak zawsze, w każdej uczelni, 

są zdolniejsi i bardziej pracowici, i tacy co poszli "po łebkach" lub po prostu nie mając pomysłu 

"co po szkole" sądzili, że jak wykonali parę obrączek i pierścionków, naczynko z metalu 

jedno i drugie, to to już wystarczy, by wymiatać w zawodzie. No i okazywało się, 

że jednak, nie. Nawiasem - ja również takie rzeczy wykonywałem, ale raczej jako po prostu

uczestnictwo w zajęciach, a nie..., by myśleć o tym, jako przyszłym zawodzie. 

Ogólnie uważam, że  w szkole dobrzy fachowcy wiedzę nam do łbów zakutych

 "młoteczkiem mądrych słów" wbijali..., ot, niektóre główki były bardziej twarde niż inne. 

W każdym razie - ja bardzo dużo nauczyłem się w tej szkole. 

A wracając do kwestii nauki w szkole - każda szkoła to taki czas, w którym poznajemy

ludzi, bawimy się, chodzimy na imprezy, albo i sami je organizujemy, ale również, możemy

czerpać z pomysłów i rozwiązań nauki / danego zawodu / specjalistów, którzy nas uczą,

albo i od siebie nawzajem..., a potem, potem przychodzi czas samotnej walki z własnymi

ograniczeniami, a to już nie zawsze "wychodzi". Ba, część ze znajomych z Multimedialnej

trafiło ostatecznie do państwowej uczelni, ale i ci, którzy zostali, i ci pierwsi... Z tego co

wiem, większość dziś albo w ogóle nie tworzy, albo tworzenie zeszło na piąty tor 

(jak się u nas mówi, w Tczewie, "mieście kolejarzy"), czy plan, jak kto woli - bo wiadomo,

dom, rodzina, dzieci, dowolne inne kwestie, albo po prostu czołowe zderzenie ze światem,

po szkole..., dowolnej. Znam filozofów (magistrów tej dziedziny), którzy nigdy po studiach

nie robili niczego "w wyuczonym zawodzie", albo plastyków, którzy rzucali pędzle rok,

dwa po ukończeniu studiów / szkół innych - ponieważ okazało się, że gdy przyszły

pierwsze, jeszcze delikatne trudności, szli do pracy na etat, potem brakowało sił i czasu,

potem kończyły się pomysły, i tak krok za krokiem..., czas sztuki odchodził do lamusa

pod hasłem - hobby z dzieciństwa... Czasem oczywiście da się wrócić, ale też po kilku 

przykładach znanych mi osób (z innych środowisk), albo to się nie udaje, albo przychodzi

z wielkim trudem, albo dopiero na emeryturze... Tak naprawdę nie szkoła, a to co potem, 

decyduje, czy twój papier coś znaczy, czy jest tylko dowodem na ukończenie jakiejś fajnej

szkoły..., i tyle. Mimo to, uważam za błąd, że nie udało mi się przekonać rodzinki, by odejść

i spróbować jednak zdawać do szkoły państwowej - wyższej szkoły art w Gdańsku. 

Nie powiem, że żałuję, ponieważ, takie żale są infantylne i nic nie zmienią, niemniej, jeśli

czyta to ktoś młody, to podpowiem, w tym kraju jeszcze długo prymat szkół państwowych

będzie bardzo silny i mając wybór, warto iść do takiej, państwowej uczelni. 

Tytuł magistra sztuki, w tym naszym państwie post - poprzedni ustrój, jest i wiele lat

jeszcze będzie znaczył dla wielu ludzi - i mam tu na myśli także waszych przyszłych

klientów - więcej, niż jakiekolwiek wasze praktyczne umiejętności.   

Na zachodzie, jeśli uda ci się sprzedawać i żyć z  tego co robisz, nikt nie będzie wnikał,

jaka była twoja droga na wstępie, a ukończona szkoła, albo jej brak, będzie miała znaczenie

dla nielicznych, albo czasem wręcz może zaszkodzić, jeśli ktoś po szkole państwowej okaże

się słabszy praktycznie, od innego, który uczył się prywatnie lub w ogóle, sam do

wszystkiego doszedł. Serio serio. Ba, u nas wciąż jest tak, że samouk, zazwyczaj  oznacza, 

pojęcie pejoratywne, o negatywnym zabarwieniu - kogoś, kto jest głupi, za słaby do szkół, 

arogant "bez wykształcenia". Tymczasem samokształcenie - szczególnie w sztuce, jest nie 

tylko możliwe, ale po prostu następuje u każdego, kto tworzy - ot, cały czas, przed, albo

 po... szkole. Zazwyczaj, całe życie... I bywa często tak, że gdy postawimy obok siebie 

prace nasze, z momentu końca szkoły - a potem takie, które zrobiliśmy rok, pięć, dziesięć 

lat od jej ukończenia, zauważymy, że to był tylko pierwszy, wcale nie najistotniejszy krok

w naszym twórczym życiu, jeden krok wśród wielu kolejnych - będących już przykładem

czystej postaci samo-doskonalenia...  

W każdym razie, Akademia Multimedialna, dla mnie nie była czasem straconym, ani 

nieważnym. Również z powodów osobistych - to dzięki tej szkole powoli zacząłem 

wyłazić ze swojej "skorupy", którą obudowałem się w liceum i na niechcianych studiach...

Ostatecznie mam, mam papier ukończenia szkoły, i podpisy - w tym Piotra Kawieckiego 

i Janusza Janowskiego... Dla mnie, jedyne, co ma realne znaczenie to to, czego się nauczyłem, 

a nie rozegrania administracyjne, to, że nie zadziałał system młodocianej III RP, że w ogóle

możliwe było, by szkoła uczyła 4 lata, brała kasy jak lodu, a potem..., wydawała papiery

ukończenia... Cóż, mam ładnie wyglądający papier, który dla niektórych jest dowodem

 mojego wykształcenia, a dla innych, zwłaszcza, w tym kraju - świstek papieru z - istotnymi

autografami... (...). 

I wiecie co? Spoko. Nikt nie musi mnie uznawać "profesjonalistą". Dla mnie to słowo

oznacza tylko jedno - potrafisz, albo nie potrafisz. Nie potrafisz, papier nie pomoże. 

A jeśli dla kogoś liczą się wyłącznie procedury - współczuję.

W moim prywatnym życiu - w ówczesnym okresie też się poprawiło. Niektórzy mężczyźni

lubią po latach wspominać, że z tą czy ową z niejednego pieca chleb jedli..., ja się ograniczę

do stwierdzenia, że bywało..., bardzo, bardzo..., ciekawie, pięknie i inspirująco, ekhm, ekhm... 

Czy może zabraknąć anegdot ze szkolnego życia? Nie powinno. Zatem dwie sprawy. 

W szkole wśród wielu ciekawych osobowości byli też przedstawiciele popularnych już 

wówczas bractw rycerskich - rekonstrukcyjnych, ale i po prostu lubiących udawać rycerzy,

w tym..., jedna rycerzyca... Nie wiem czy życzyła by sobie, wymieniania z nazwiska, 

ale..., do dziś pamiętam ją, jak siedzi sobie w szkole podczas przerwy z kombinerkami i...

"szyje" kolczugę... albo jak chodzi z mieczem na plecach... Zresztą, wiąże się z tym i inna

anegdota - w okolicy naszej szkoły czasami zdarzało się podówczas spotkać niemiłych

młodych ludzi, lubiących, powiedzmy, obić słabszego dla rozrywki..., i raz mieli ochotę

zrobić to m.in., owej pannie..., oczywiście do momentu, gdy wyciągnęła miecz. Oj, nie 

pocięła nikogo w dzwonka, sam widok wystarczył. Inni panowie rycerze bili się czasem

nawet w pracowni, na kije od mioteł, widać było, że nie robią tego jak w filmach dla dzieci, 

gdyby to były miecze, palców mieli by pewnie mniej, niż przed ćwiczeniami... 

Kiedy indziej poleciała świetlówka - przy zbyt zamaszystym wymachiwaniu mieczem 

w szkole, kiedy indziej próbowaliśmy podnieść miecz w stylu takiego, jakim władać miał

 sławetny Longinus Podbipięta... U mnie bez sukcesu... i inne. Ach, zapomniałbym - zabawnie

było słuchać ich opowieści z "pól bitewnych", gdy nasza koleżanka walczyła dzielnie 

w polu, ale wyłączana była z rekonstrukcji zdobywania miast - ponieważ częścią tych 

działań była też symulacja zdobywania białogłów..., no i organizatorzy miewali problem

z tym, by kobieta w zbroi... eheh. 

Co roku też robiliśmy spore bale końcowo-roczne - często były to bale przebierańców...,

różnie się przebierałem, ale raz spotkałem się z kolegą (Piotrem Gotkowskim), na mieście 

przed balem jeszcze i nie przebrani weszliśmy sobie na pokaz performance jakiegoś, gdzie

półnagi facet rzucał mięsem - ale nie, że brzydkimi słowy, a dosłownie..., a my sobie, siedząc

z tyłu sali, zrobiliśmy własny performance - ze spokojem przebierając się i z galerii

 wychodząc (i idąc miastem kawałek), już w strojach na bal... Mój strój był jeszcze spoko,

ale Piotr..., Piotr przebrał się za mumię... Ojoj, łezka i suszenie zębów do ekranu - oto co

czuję pisząc te słowa... 

Poza tym muszę wspomnieć o jeszcze jednej sprawie. Oto - nauczyciel mój i przyszły

(2001), promotor - Janusz Janowski, był też inicjatorem powstania niezależnej, prywatnej

pracowni, w której kilkoro (na początku) z uczniów Multimedialnej, tworzyło samodzielnie,

plus, możliwość spotkań, rozmów i korepetycji udzielanych nam przez Janusza Janowskiego.

Po paru perypetiach, pracownia owa powstała opodal firmy mamy - jednej z moich

 najlepszych ówczesnych koleżanek - w budynku dawnej administracji Stoczni Gdańskiej,

opodal sławnego Zielaniaka i pomnika Trzech Krzyży... 

Zatem, była sobie szkoła, była sobie i pracownia, równoległa, a zarazem często prostopadła...

albo wręcz odwrotna..., jak to w miejscu , gdzie tworzą ludzie - wówczas, jeszcze,

zaprzyjaźnieni..., w czasie wolnym od szkoły, i jakiś czas już po niej. 

To znaczy, ja jeździłem tam raz - dwa razy w tygodniu jeszcze jakiś rok po szkole, 

ale miejscowi znajomi częściej i znacznie dłużej. Można by bardzo wiele opowiadać 

o tamtym czasie, o tym tyglu inspiracji, ale..., o tej pracowni napiszę..., kiedy indziej. 

Przede wszystkim - jednak - dlatego, że musiałbym kilkukrotnie rozszerzyć ten post. 

Tutaj..., dodam tylko pewną historię dookoła... 

W grudniu, nie pamiętam już czy roku 2002 czy kolejnego. Do pracowni przyjeżdżałem

bowiem - także - "w odwiedziny" jeszcze parę lat po tym, jak przestałem się uczyć 

u mojego pierwszego Mistrza... W każdym razie, wyszliśmy z pracowni małą paczką, 

byliśmy tu i tam, plucha była, ponura, nieprzyjemna, dżdżysta noc..., trafiliśmy w końcu 

do pewnej restauracji, popiliśmy piwka, rozmowa jak zawsze krążyła wokół tematu, czyli 

sztuki..., nastrój był bardzo..., no niepowtarzalny, powiedzmy delikatnie, a gdy godzinkę 

później wyszliśmy..., Gdańsk lśnił odcieniami bieli i barwnych odbić lamp w blisko 10 cm 

kożuchu świeżego śniegu... Z ponurego krajobrazu zimowej pluchy, przez ciekawe

rozmowy do magicznej wydawałoby się, przemiany całego otoczenia, jakby wisienka 

na torcie całego dnia... 

Oczywiście, zdarzeń równie ciekawych, jak i mniej, było tyle, że tylko o tamtym czasie, 

dałoby się napisać sporą książkę i kto wie, może kiedyś...

Janusz Janowski - wokół którego zbudowało swoje twórcze losy wielu młodych z mojego

rocznika szkoły, a potem i innych ludzi..., jest muzykiem, malarzem, teoretykiem - obecnie 

doktorantem historii sztuki - i jak każdy artysta nietuzinkowy - ma swoje dość konkretne

 poglądy (nie tylko na sztukę)..., a dziś jest nawet przez wielu uważany za postać kontrowersyjną, 

jako m.in., obecny dyrektor warszawskiej Zachęty, czy wieloletni Prezes ZPAP 

(Związku Polskich Artystów Plastyków). Dla mnie jednak - jest pierwszym Mistrzem,

tym, który mi bardzo ułatwił dalszą twórczą drogę, także w kwestii poszerzenia moich 

horyzontów w zakresie historii i analizy dzieł sztuki, rozumienia symboliki, i oj, wiele

innych kwestii. Dlatego choć nasza znajomość rozluźniła się bardzo w ostatnich latach,

choć nie podzielam - przynajmniej części - jego poglądów na sprawy dookoła i poza 

artystyczne, szanuję i dziękuję i tutaj, za to, co było podówczas. 

Poza tym - z pewnością mogę Go polecić - jako nauczyciela, np., by przygotować się do

studiów na artystycznej uczelni trójmiejskiej, albo - jeśli ktoś chciałby zdawać na historię

sztuki, czy po prostu poprawić swój - niezależny - malarski warsztat... 

W okresie 1997 - 2001 - moje pasje codzienne ograniczyły się znacząco i poza

 zamiłowaniem wcale nie gasnącym - by obserwować świat natury - na każdym niemal

kroku, towarzyszył mi szkicownik, aparat...

W szkole za to namalowałem i narysowałem niezliczone martwe natury, ale..., nic mi z nich 

nie pozostało..., z aktów malowanych z natury, tylko trzy przykłady, w tym pierwsza

próba (tu od góry), która sprawiła mi nadspodziewanie wiele problemów. Ktoś kto latami 

rysował w miniaturze, często z pamięci już - anatomicznie zgodne postaci - nagle wymiękł 

i stworzył rysunek bardzo średni... 


Jak to możliwe? 

Niech każdy kto maluje ze zdjęć i komiksów, spróbuje malować postać z natury..., 

a mnie zrozumie. Przy pierwszej próbie. Potem jest już lepiej: 



Oczywiście, to nie jest / nie był koniec, to tylko maleńki wycineczek, z wielu-setek

godzin spędzonych na rysowaniu i malowaniu - martwych, postaci i innych klimatów,

w pracowni Akademii Multimedialnej. 

Także poza szkołą sporo szkicowałem - ołówkiem, długopisem, akrylami i nowo poznaną 

techniką olejną - i w domu - i w tym u wspomnianej wcześniej Babci Zosi: 

Szkic u babci... 

Miodownik i ciśnieniomierz, rys u babci... 

Szkic olejny - u Babci... 

Szkic malarski, olej na papierze, wykonany u babci... :) 

A teraz prace domowe - w akrylach na tekturze: 












wyjątkowo szkic pastelowy...



Akt domowy...

To oczywiście też jedynie maleńki wycineczek prac w tym czasie stworzonych..., niemiej...

dodam jeszcze przykładowe prace z pracowni = obok zieleniaka = głównie martwe natury 

z lat 1999  - 2001: 






Oraz cykl dla mnie bardzo szczególny "Tonacje" - rok 2001 - nie w całości, ale jakieś 2/3  prac: 











Na tym skończę dzisiejszy tekst, a zarazem wczorajszy - bo się wczoraj pospieszyłem, 

a pośpiech tekstom nie służy. Zatem piątą część autobiograficznych wspomnień 

i przemyśleń - piszę dwukrotnie...


******************************************


W wyniku rozlicznych zmian planów, mój wstęp do autobiografii kończy się wraz z tym

postem. Pełna autobiografia / rozbudowany katalog wybranych prac - powstaje,

najprawdopodobniej gotowa będzie na moje oficjalne "25 lecie pracy twórczej" - liczone 

od roku pierwszej wystawy indywidualnej, czyli w planach na rok 2027.  

niedziela, 24 września 2023

Pierwsze kroki - część IV - Istotne decyzje, poważne błędy...

 W czwartej części tekstów o mnie - prze ze mnie pisanych, przedstawię wybór wydarzeń, 

przeżyć i decyzji, z lat 1990 - 1997. Tekst zatem, ponownie obejmie dość długi okres - od

ukończenia szkoły podstawowej aż po czas, gdy trafiłem do szkoły artystycznej. 

Zanim przejdę do sedna, wspomnę o dwóch kwestiach, o których nie wiedzieć czemu

zapomniałem opowiedzieć wczoraj - choć były w przygotowanym zawczasu 

scenariuszu / streszczeniu. Pierwsze - nie wspomniałem o fotografii, którą zacząłem 

się interesować mniej więcej od chwili, gdy w prezencie z okazji "pierwszej komunii", 

dostałem aparat - rosyjskiej produkcji "fed" 8 (pisało się to rosyjską "bukfą"), aparat

całkowicie mechaniczny (serio serio - zero elektroniki), nie była to też lustrzanka, 

a dalmierz, z raczej koszmarkowym sposobem ustawiania ostrości. "Fed" pozbawiony 

był także wbudowanego światłomierza, stąd musiałem potem dokupić taki jeszcze starszy,

ręczny. Ten trudny w obsłudze aparat miał (i ma!), jedną zaletę - trudno go zepsuć, ba, nawet

film w środku trudno prześwietlić, bo tył wprawdzie cały się zdejmuje, ale i otwiera na

podobieństwo sejfu... Dawniej na takie aparaty mówiono, że "nie gniotsa, nie łamiotsa".

Ten konkretny aparat otrzymałem dobrze ponad 30 lat temu, jako już używany i mam go

nadal. Działa, choć spadł mi ze schodów, wpadł do jeziora..., i spoko. Jedyne - co uległo

zniszczeniu - to pasek do oryginalnego futerału... Oczywiście dziś to już tylko eksponat,

sentymentalne wspomnienie pierwszych doświadczeń z fotografią. Pejzaży, krajobrazów

tczewskich, zwierząt, w tym ganianych z trudem po lesie - saren i jeleni... 

Większość zdjęć, niestety, była w tych samych kartonach co "zaginione" rysunki, pozostałe

nie są jakoś ciekawe, zatem niestety ich nie pokażę. Fotografowałem sporo jeszcze w szkole, 

mniej więcej do roku 1999. Później fotografia po prostu zastąpiła szkicownik, stała się

sposobem na dokumentację wystaw, wydarzeń, obrazów, i moich codziennych inspiracji, 

pełniąc rolę drugoplanową wobec innych form twórczości. 

Druga sprawa - o której wczoraj kompletnie zapomniałem, to..., dziwna przypadłość 

z dawnych lat. Mniej więcej do 12 roku życia byłem - może nie korpulentny, ale też, 

bynajmniej, nie chudy. A potem..., gdy się o mało nie udławiłem..., co nie jest przesadą, 

bo mało brakowało - na jakiś czas prawie przestałem jeść. 

Dzieci i to najczęściej dziewczynki - nie jedzą dla wyglądu, a ja nie jadłem ze strachu.

Niby przyczyna inna, ale efekty właściwie zbieżne. W dzisiejszym świecie poszedłbym

z rodzicami do psychologa, byłoby parę rozmów na kozetce i spoko, ale w tamtych,

dziwacznych czasach (do których obyśmy nigdy nie wracali), nikt na to nie wpadł. 

A ja chudłem w oczach. Najpierw prawie wyłącznie piłem (nie, że alkohol, wtedym był 

jeszcze 100% abstynentem = i nawet nie znałem znaczenia tego ostatniego słowa...).

Szczęściem babcia Zosia wymyśliła, że skoro tylko piję - bo przełknięcie choćby bułki było

dla mnie jak wymuszone połykanie tarki do warzyw - to niech to będzie mleko świeże 

z miodem, i kwaśne, domowej roboty. Pamiętacie jeszcze mleko z tamtych czasów, tak

dobre, że odstawiało się je i naturalnie kwaśniało? Eh, ten smak młodości..., nawet

najlepsze dzisiejsze "kefirki" i "maślaneczki" - nie umywają się do prawdziwego kwaśnego

mleka... W każdym razie - właściwie tylko dzięki babci nie trzeba było ze mną biegać do

lekarzy. Owszem, jeszcze dłuuugooo pozostałem chudy jak patyk, ale przeszło narastające 

osłabienie. Dziś wielu krytykuje nabiał, jestem jednak żywym dowodem, że niemal 

wyłącznie opierając dietę - na mleku pod różnymi postaciami -  można spoko żyć i mieć

dużo energii... Oczywiście były też soki z domowych przetworów, przeciery pomidorowe 

i kompoty i ziołowe herbaty, też domowej roboty, ale stanowczo dominowało wtedy mleko. 

Zresztą..., podobnie postąpiłem w tym roku, gdy osłabienie po chorobie zaczęło mi już 

odbierać nadzieję. Owszem, za podpowiedzią kogoś, o kim już wspomniałem we wstępie 

do tego cyklu, ale..., i sam zdecydowałem - że powtórzę babciny eksperyment i przez

pierwsze miesiące rekonwalescencji - obok witamin, kiszonego buraka i kapusty, tranu 

i ziółek - jadłem prawie same jajka i piłem dużo mleka, jogurtów, kefirów, maślanek, skyrów... 

Możecie mówić i myśleć co sobie chcecie, mnie pomogło, i to już drugi raz... 

Dzięki ci babciu, obyś przyglądała się nam z nieba, o ile oczywiście nie masz tam nic

lepszego do robienia... 

Ot, to tak słowem wstępu. 

A teraz, do rzeczy. 

Z początku planowałem, że tekst ten będzie najdłuższym jak dotąd, że będę bardzo

dokładnie rozkminiał wszystkie za - i przede wszystkim - przeciw..., ale po dobrze

przespanej nocy i miłych snach..., jakoś, mi przeszło. 

Nie nie, nie  będzie tylko wesoło, ale, nie będę też "reklamował" tych, dzięki którym 

tamten okres widzę raczej w ciemnych, zimowych barwach. 

Nie należy im się nic, a nic, nawet jednego zdania... (...). 

Po szkole podstawowej, wiadomo, ambitne dzieci, albo ambitni rodzice dzieci, chcą, by te

trafiły do liceum. Wybór liceum waży na całe życie. W moim przypadku nastąpiły dwa 

istotne błędy na raz. Po pierwsze, decyzja "odgórna" - że liceum ma być koniecznie 

w Tczewie, a po drugie - liceum sportowe... 

Pisałem wczoraj, że pasje ojca na mnie stanowczo nie przeszły. A liceum sportowe..., 

cóż, stawia na tężyznę fizyczną, wyniki, zamiłowanie do sportu, i..., nie jest dobrym

miejscem dla chudzielca niezbyt zainteresowanego tematem..., szczęście moje, 

w nieszczęściu, że nie byłem naj-chudszy i naj-mniejszy... (...). W podstawówce, mimo,

jak wspomniałem, niewielkiego przekonania do gier zespołowych - w końcu znalazłem 

sobie miejsce - na bramce. Myślę, że broniłem całkiem dobrze. Do czasu liceum, do czasu,

gdy pewne osobniki uznały za "zabawne", robić ze mnie cel najsilniejszych "petard", czyli 

typowo siłowego kopania piłki w kogoś, a nie w bramkę... (...). Że byli nauczyciele? 

Kto tak myśli, zbyt dawno widać skończył szkołę. To tak nie działa nawet w najlepszych 

szkołach, a w tej, nawet nauczyciel był rozbawiony tematem. Miałem nie pisać kto, ale 

to nie oznacza, że nie napiszę, co. Ale nie, nie będę jojczył. Mimo, że wymieniłem tylko  

jeden przykład, każdy, obdarzony wyobraźnią będzie już wiedział, czemu nie polubiłem 

liceum i wspominam je raczej rzadko... (...). 

Jak zwykle, długo przesiewając plewy, da się znaleźć i ziarna dobrego i jedną, dobrą rzecz 

znalazłem - otóż, dzięki mojej nauczycielce języka polskiego, bardzo polepszyła się moja

pisanina..., tu, szczere - dziękuję - należy się bez dwóch zdań. Miałem też kilku kolegów, 

którzy jakoś zmniejszali szansę na zbyt częste problemy... 

Oczywiście - co chciałbym mocno zaznaczyć - nie mam pretensji do rodziców - trudno

ich winić za to, że chcieli dla mnie dobrze...., zwłaszcza, że w rodzince dominowało

przekonanie, jako to życie artysty jest smutne, bezsensowne, ubogie, i w ogóle,

bez sensu..........................................................................................................................

Drugi błąd związany z liceum był mój. Ale też związany z powyższym. Nie zdecydowałem 

się na trudniejszy, ale lepszy wybór. Na przeciwstawienie rodzicom i skok na głęboką wodę,

czyli zdawanie do liceum plastycznego w Gdyni... Dałem się przekonać, że jakoś to będzie, 

to tylko kilka lat, zdasz, matura, a potem zrobisz, co zechcesz. 

No i nie zrobiłem. 

Przynajmniej, na początku. 

Zanim przejdę dalej dodam jeszcze - że ze spokojnego w miarę, grzecznego chłopca 

po podstawówce, po liceum, i wspomnianej wcześniej przeprowadzce, w której wyniku

utraciłem większość z tego, co tworzyłem jako dzieciak / młodziak..., coś się zmieniło.

Byłem bardziej nerwowy i potraktujcie to jako eufemizm..., a równolegle skory do kompletnego 

zamykania się w sobie. Jak gdyby ktoś przeniósł się ze strefy klimatu umiarkowanego 

do takiej, w której są albo tylko ciepłe dni, gdy siedzisz w cieniu..., albo same deszcze i huragany...

Odtąd często słyszałem, że jest ze mnie typowy introwertyk. Wcześniej tak nie było. 

Nawet z dziewczynami mi nie szło jakiś czas, ogólnie, klops jakich mało. 

No i mimo liceum sportowego byłem nadal chudy jak patyk. W ogóle nie było po mnie

widać, gdzie się uczyłem. 

Ale przyszedł upragniony koniec liceum, matura, a potem... I myślałem sobie, o, teraz pójdę

na studia, do Gdańska, na akademię sztuk. Byłam nawet przygotowany na to, że jak na

pierwszy rzut nie zdam (mało miałem prac, starych zostało jakieś 2-3 %, nowych na

poziomie teczek nie miałem), pewnie trzeba by mi było, co najmniej roku w jakimś kółku

 plastycznym, zacząłem się już nawet za takim rozglądać. 

Ale dostałem ultimatum, że jeśli chcę, by rodzinka pomogła mi finansowo na studiach, 

Akademia artystyczna odpada. I ponownie, naprawdę już nie pamiętam czemu, może 

przez to zamknięcie w sobie, jakiś brak przekonania do czegokolwiek na 100%, mimo

tego ostatniego marzenia, uległem. Trafiłem na biologię. 

Próbowałem dwukrotnie. Znów parę lat przeleciało bokiem. 

Pracy było tyle, że nie miałem czasu na to nawet, by się denerwować, pozostał 

tylko introwertyzm. Narastający. Niewiele korzystałem też z tzw. życia studenckiego, 

a to z kolei głównie z powodu ciągłego mieszkania w Tczewie i..., wady studiów na bioli 

czy na wyjeździe, zaocznie - gdzie po prostu nie było czasu bo przyjazd, zakwaterowanie,

zajęcia do wieczora i wykwaterowanie, wyjazd..., a i często zmieniający się lokatorzy, więc

dla gościa jak ja..., słabe szanse. 

A z kolei w Trójmieście..., w trybie dziennym, przynajmniej podówczas..., było tak:

zajęcia z chemii w Gdańsku Głównym, blisko Muzeum Narodowego, to co z botaniką

związane - Gdańsk Wrzeszcz, wu-ef na Przymorzu, Zoologiczne sprawy - Wzgórze św.

Maksymiliana - w Gdyni... Często gęsto zaczynaliśmy o 8 rano, a w domu byłem średnio 

o dwudziestej lub nawet dwudziestej trzeciej w nocy... Nie zawsze dało się podjeść między

zajęciami, czasami trzeba było dosłownie biegać na kolejki, autobusy lub tramwaje....

Ale..., wiecie, możecie być zdziwieni - tyle się wcześniej rozpisywałem o mojej pasji 

badania, hodowania, podglądania życia różnych stworzeń... To przecież, powinny być 

dla mnie studia genialne! 

Gdybym urodził się 100 lat wcześniej, zapewne, dokładnie tak by było... Chociaż, jako

gostek chorowity w dzieciństwie, mógłbym tych studiów nie dożyć w erze przed

antybiotykami... 

Czemu tak? 

Na chemii nauczyciel zaczął od stwierdzenia, że nie lubi typowych biologów..., i mówił prawdę. 

Ja to nawet rozumiem - z perspektywy czasu - jeśli nie chce się być nauczycielem biologii, 

których było sporo, więc trudno było o to, albo tylko wiecznym korepetytorem dla słabszych, 

uczniów, pracy dla biologa pracującego tak, jak ja w dzieciństwie sobie to wyobrażałem...,

właściwie nie było. Popyt - już wówczas, w latach 90' XX wieku był na laborantów (Chemia!),

biochemików (Chemia!), biocybernetyków, genetyków (Chemia!), itp., itd. Kto to lubił, był 

w raju, kto nie..., nie. 

W końcu, odpuściłem. Rodzice też. Zresztą..., w tym czasie już się między nimi psuło,

a trochę później całkiem się rozsupłało. O tym na razie nie napiszę, może za kilka lat. 

Niestety późną wiosną roku 1997 - zwłaszcza przez bardzo wyczerpujące studia - miałem

tak mało fajnych prac, że i tak nie dałbym rady przygotować się na teczki do ASP. 

Ale..., znaleźliśmy ofertę niedawno powstałej szkoły prywatnej w Gdańsku:

Akademii Multimedialnej. Nazwa zachęcała. Pierwsze rozmowy również. Wprawdzie 

szkoła prywatna oznaczała spore koszty, ale..., dzięki cierpliwości rodziców, a właściwie 

głównie mamy, udało się. Tym sposobem, w końcu, wydawało się, że może być już tylko 

lepiej. Było to i piękne złudzenie i..., zarazem, wcale nie. 

Ale to już temat na jutro. 

A dziś..., dziś jeszcze nieco o tym, co jednak, mimo nieciekawych nastrojów i szkół mocno 

niedobranych, udało mi się stworzyć, w tzw., międzyczasie. 

Trochę tego było. 

Najpierw w wyniku kilku wydarzeń, dobrych i bardzo smutnych - z roku 1995, zdecydowałem, 

że studia, nie studia, ale i tak będę próbował tworzyć. Rysunków typu poprzedniego 

robiłem już mało, ale coś tam jeszcze czasami... Z roku 1995 pochodzi jednak pierwsza

moja próba z dużym formatem i akrylami. Obraz był inspirowany, nie pamiętam już czym, 

ale był - główny temat, z którego zrobił się potem długi cykl, zakończony w lipcu bieżącego 

roku..., mówił o przemijaniu. I myślę, że próba z 1995 - była całkiem spoko: 

Czaszka, akryl na tekturze, 100x70 cm, rok 1995,
właściwie przełom 1995 / 1996.

Później - w roku 1996 i kolejnym było tak mało czasu, że nic właściwie nie robiłem, poza

rysuneczkami w znanym już stylu: 







Trochę "luźniej" zrobiło się latem i jesienią / zimą 1997 - gdy albo myślałem już o szkole 

art, albo już ją zaczynałem. Tu jednak, dziś, pokażę tylko kilka akryli - będących swego

rodzaju pomostem między moim dotychczasowym myśleniem o tworzeniu, a tym, co było 

jeszcze prze de mną:  

Pierwszy akcik, i nie tylko, temat kobieta i antyk poruszałem jeszcze dwa razy, ale nie mam zdjęć...
akryl, 70x100 cm, rok 1997. 

Obraz inspirowanyy jakąś indyjską ilustracją, ale mocno pozmieniany, 
akryl, rok 1997

Rekin płynie! Akryl, 70x100 cm, rok 1997, chyba jakoś pod koniec roku. 

Mewy, akryl, 1997

Troszkę nieostro, ale tak tylko mam - "Polak potrafi", akryl, 1997. Zimą. 

Akryl, bez tytułu, 100x70 cm, rok 1997 pod sam koniec. 

A któż to? akryl, 70x100 cm, przełom roku 1997 / 1998. 


I to już wszystko na dziś. 

Jutro o szkole...