W tej części tekstu autobiograficznego - odnoszę się do pierwszych 6 lat życia,
zanim trafiłem do szkoły podstawowej. Inaczej niż w poprzedniej, tylko częściowo
opieram się na opowieści osób trzecich - z rodziny, znajomych.
Zacznijmy...
Wczoraj wspomniałem, że na świat przyszedłem w maju 1975 roku, w gdańskim szpitalu.
Jak mówi moja mama - zdaniem lekarza odbierającego poród - byłem "leniuszkiem",
bowiem urodziłem się kilka dni po terminie, a i płakać na starcie nie chciałem sam z siebie,
dopiero klaps lekarski wzbudził moje stanowcze oburzenie...
Rodzice mieszkali na dopiero, co pobudowanym osiedlu "Nowe Miasto".
Wówczas niemal przedmieścia, a dziś okolica kojarzona raczej jako środek miasta.
W okolicy były - dworzec kolejowy i autobusowy, a także PKS-u.
Poza tym rzut beretem (jeśli rzucony byłby silną ręką, to dosłownie), od parafii
i kościoła pod wezwaniem św. Józefa - co zresztą zaprawiło mnie do umiejętności
zasypiania nawet w hałasie - wiadomo, dzwony, autobusy, pociągi... Zasypiam
bez problemu także w pociągu. Dziś to pikuś, ale dawniej nikt się specjalnie
nie przejmował decybelami we wnętrzu jadącego pociągu.
Mieszkaliśmy na typowym dla lat 70' XX wieku - blokowisku. Blok "nasz" stał
przy ulicy Niepodległości, miał numer 8. Mieszkanie nr. 8..., na drugim piętrze
mierzyło całe..., 28..., metrów kwadratowych, składając się z dwóch pokoi, krótkiego
korytarza, kuchni i łazienki. Taki ówczesny standard. Z dzisiejszej perspektywy
można by powiedzieć, że mieszkaliśmy bardzo skromnie, ale dla małego mnie,
był to długo wielki pokój, nawet gdy od lata 1978 roku dzieliłem go z siostrą.
Jak by to było wczoraj, dokładnie pamiętam wystrój pokoju, wiele zabawek,
w tym dmuchanego krokodyla... Gdy pojawiła się siostra, wystrój z musu mocno
się zmienił i tu już moje wspomnienia idealne są jedynie, co do mojej połowy.
Miałem część od drzwi na korytarz, siostra połowę przy oknie. Pod ścianą było
łóżko składane jak barek.., w większym meblu z licznymi półkami.
Blisko, prostopadle stał drugi regał, i tak dalej i dalej, nie ma sensu opowiadać
aż takich szczegółów... Jeszcze, słowem dygresji - warto wspomnieć, że niemal
na starcie życia mogłem być ofiarą poważnego wypadku. Oto, ściana nad łóżkiem
moim, jeszcze jako jedynaka, była zarazem ścianą łazienki. W łazience zaś ojciec
miał zamontować linki do wieszania / suszenia prania. Zatem fachowo próbował
po nawierceniu dziury w klin wkręcić śrubę, nie szło, więc użył nieco siły - której mu,
jako wu-ef-iście nie brakuje... I tu wyszła podstawowa wada budowana ścianek
działowych w ówczesnym budownictwie - ponieważ mocniej pchnięte - cegły
cieniutkiej ściany poddały się i..., na moje łóżeczko spadło ich - kilka na raz.
Dziura w ścianie była ponoć (tego akurat nie pamiętam) imponująca...
Na szczęście, mama moja miała mnie akurat przy sobie, w naszym "salonie"...
Pierwsze wspomnienia mam bardzo porwane, jakieś pojedyncze wrażenia, sceny,
sytuacje - szczególnie - sięgające zimy roku 1978, czyli nieco przed tym, gdy ukończyłem
3 lata, aż po zimę roku 1980 - przed piątymi urodzinami. Oczywiście, gdyby wszystkie
te strzępki zebrać razem, powstałaby całkiem spora lista, ale w skali w ogóle, życia,
jest ich jednak niewiele. Np., pamiętam dobrze przejęcie rodziców, dziadków i innych
naszych krewnych, znajomych, gdy w październiku roku 1978 ogłoszono wybór
Karola Wojtyły na papieża - samiutkiego szefunia Watykanu...
O, było to dla wszystkich mi bliskich wydarzenie tyleż radosne, co i napawające
nadzieją na lepszą przyszłość.
Innym wydarzeniem, które wryło się w moją pamięć, była zima z przełomu lat 1978 / 79,
nazywana podówczas zimą stulecia. Być może ta nazwa używana jest nieco nad wyraz,
niemniej..., bardzo dobrze pamiętam niepokój - gdy wychodząc z domu dojrzałem
biało-niebieskie ściany wokół siebie, wyższe niż ja i to w czapce z pomponem...
Wyjątkowe opady śniegu sprawiły, że ten, jeszcze odgarnięty spod bloku tak,
by można było wyjść - w szczytach spiętrzenia sięgał około metra..., ach,
gdzież te zimy, podczas których dzieciaki brodziły po śniegu, budowały igla
i wielgaśne bałwany, a nawet "fortece" z wysokimi murami i wieżyczkami...
Gdzież te zimy pełne śmiechu towarzyszącego zjeżdżaniu na sankach, skakaniu
z podwyższeń prosto w zaspy, i obrzucania się śnieżnymi kulkami...
Pomyśleć, że niektóre współczesne dzieci może raz czy dwa miały taką możliwość
i to i tak, krótko.
Moje wczesne dzieciństwo było ogólnie bardzo szczęśliwe i zasadniczo spokojne, .
acz trzeba - dla prawdy - wspomnieć o poważnym zgrzycie.
Piszę o przedszkolu.
Miałem wyjątkowe szczęście - ponieważ przez wiele lat zajmowała się mną babcia,
a to - wspomniana wczoraj Zofia Szwabe, z domu (w Zamościu) Krzysztofowicz.
Babcia Zosia..., była najukochańszą osobą w perspektywie mojego dzieciństwa,
oczywiście, nie mówiąc o mamie. Tak, serio, była dla mnie aż na drugim miejscu.
Zatem dzięki babci jedynie przez kilka miesięcy musiałem chodzić do państwowego
przedszkola (prywatnych podówczas nie było). I głęboko współczuję tym dzieciom,
które musiały tam chodzić od 3 roku życia... (...). Panie wciąż na dzieci wrzeszczały,
każdy musiał robić to, co mu kazano, kiedy kazano, spać od do, albo bez sensu leżeć,
jeść od do, ani chwili dłużej (na szczęście byłem niejadkiem, więc niewiele mnie to
obeszło i jadłem w niemym buncie tak, jak chciałem), jedzenie..., koszmarna legumina
zamiast ziemniaków, kiełbasy złożone chyba z samych chrząstek, kompoty rozwodnione
do tego stopnia, że nawet owoce obraziłyby się, wiedząc do czego posłużą...
Do tego bardzo przykre sposoby zdobywania posłuchu. Klapsy, to raz, wrzask taki,
że uszy więdły to dwa, stanie w kącie godzinami, trzy - a ja nigdy chyba nie zapomnę,
gdy pani pewna straszyła nas gniewem bożym, gdy nie chcieliśmy leżeć po obiedzie,
a akurat przechodziła nad przedszkolem paskudna, ostra burza... Ten obraz mógłbym
i dziś namalować zupełnie z pamięci... Oto, pamiętajcie, dzisiejsi rodzice - jak takie
rzeczy ryją głęboko dziecinną bańkę..., oj, oj, nikomu nie życzę takich wspomnień.
Pamiętam też, że od maleńkości najmniejszej, gdy tylko dłonie mogły cokolwiek
utrzymać uwielbiałem..., używać kredek. Właściwie powinienem powiedzieć, że
od dzieciństwa lubiłem rysować..., ale obiektywnie patrząc, rysunek i gryzmołki
towarzyszące mi przez kilka pierwszych lat, to jednak są dwie, całkiem inne kwestie.
Choć, kto wie, ostatecznie, nawet poważni artyści XX wieku posuwali się do stworzenia
takich izmów jak dadaizm..., i różne prymitywizmy - mające jakoś tam udawać,
naśladować, czy odtwarzać niewinność pierwszych lat ludzkiej kreatywności i wyobraźni.
Nawet tzw. czysta abstrakcja, polega na tym, na czym polegają gryzmoły dzieciaczków,
choć zawsze - dorosły plastyk dodać może dodać budowaną również świadomie
kompozycję, kierować nawet odbiorem widzów dobierając odpowiednie gamy barw,
czy ekspresję ich nakładania na daną powierzchnię....
Niemniej, u samego źródła...
W każdym razie, ja takich gryzmołków stworzyłem ponoć..., baaaarrdzoooo dużo.
Na kartkach, w blokach, w szkicownikach, na meblach, ścianach (do sufitu na szczęście
nie sięgałem, choć chęci nie brakło...), zabawkach..., a raz, także w wielkiej księdze
rozchodów i przychodów mojego dziadka - podówczas dyrektora tczewskiego oddziału
PKO... To ostatnie mogę udowodnić, ponieważ moi rodzice ów fakt udokumentowali:
Jak widać na załączonym dowodzie rzeczowym, w momencie danym - byłem już w około
2/3 pracy nad ukończeniem projektu... ehm, ehm. Widać tam również, z prawej strony, jak
próbuję już tworzyć pierwsze portrety...
Rysowałem zresztą i dalej i znów, coraz lepiej, a pierwszymi inspiracjami były m.in.,
kreskówki z grubsza fantastyczne i sci-fi, których zawsze nieco w TV "leciało" - obok
"Misia Uszatka" - którego przygody uwielbiałem, często rzewnie płacząc nad - zawsze
zbyt prędkim zakończeniem; Misia Kolargola (którego się bałem), zabawnego krecika
aż po - obecnie zapewne niepoprawne politycznie - przygody Wilka i Zająca
(kto, żyjąc ciut lat - nie pamięta: "Nu pagadzi zajac, jeszczo ja ciebia...").................
W każdym razie, z tych bardzo wczesnych prac nie zostało mi nic, to znaczy, z jednym,
jednym wyjątkiem rysunku z 1981 roku, w starym - chyba jeszcze rodziców - zeszycie,
który przetrwał chyba wyłącznie dlatego, że na pamiątkę wzięła go sobie moja babcia...
A otóż i on:
Jak widać, około 6 roku życia, zamiast gryzmolić na luziku, używałem już linijki...
To - o ile pamięć mnie nie zawodzi, wcale nie był żaden wyjątkowo dobry rysunek,
ale właśnie ten spodobał się mojej kochanej babci Zosi i tym sposobem przetrwał do dziś.
Drugą z wielkich pasji, jakie towarzyszyły mi dosłownie odkąd w ogóle czymkolwiek
się interesowałem - było podglądanie natury. Inne dzieci bawiły się w piaskownicy, biegały
wrzeszcząc i machając kończynami (w większej części bez sensu), albo ganiały gołębie,
ja zaś zazwyczaj siedziałem sobie gdzieś pod blokiem, albo na trawniku, w przyblokowych
ogródkach zaprzyjaźnionych sąsiadów...., i obserwowałem. Mrówki biegające wśród
mszyc, biedronki te mszyce pożerające, chrząszcze liczne a pocieszne, biegające dookoła,
koniki polne, itp., itd., itp., itd...
Gdy już w miarę nauczyłem się mówić, latem roku 1980, w słusznym wieku lat pięciu,
pokłóciłem się nawet z pewnym nauczycielem, który sugerował, że biedronki jedzą pyłek
z kwiatów. Najpierw mnie uciszono, no bo wiadomo - nauczyciel
ma "zawsze rację", ale gdy ten już sobie poszedł..., pobiegłem po odpowiednią książkę
i udowodniłem swoje racje! Ach, te miny dorosłych, ekhm, pamiętam je do dziś.
Lubiłem też wyklejanie popularnych zeszytów tematycznych, albo i swoich własnych,
które tworzyłem też, mniej więcej od piątego roku życia.
Jak większość dzieci lubiłem też teleranek i..., dzisiejszą część zakończę na drugim
istotnym - i to nie tylko dla mnie - zgrzycie w tym moim najwcześniejszym etapie życia.
Rok szósty mojego życia, 1981, odznaczał się szczególnie ponurymi nastrojami rodziny,
zwłaszcza zaś pod koniec, a szczególnie, od 13 grudnia... A akurat moi rodzice i krewni
musieli wcześniej wiedzieć, co co się święci, ponieważ siostra rodzona mojej babci
Zosi - Ciocia Irena po mężu Hall, jest mamą "tych Hallów" - profesora dziś, byłego
ministra - a podówczas działacza Solidarności - Aleksandra i jego brata, również
opozycjonistę, a potem wieloletniego samorządowca - Jerzego.
Jeśli czyta to ktoś na tyle młody, by nie czaić bazy - wtedy właśnie ogłoszono
w komunistycznej Polsce "Stan Wojenny", a zamiast porannych programów dla dzieci
o nazwie "Teleranek" - oglądaliśmy w TV wyłącznie oblicze pewnego niezbyt urodziwego
generała w przydymionych okularach...
Brzmi to może luzacko, wręcz żartobliwie, ale wcale tak nie było. Oj nie.
Tak to się kończył rok 1981, ostatni z dzisiaj omawianych.
Koniec części drugiej, stanowczo nie ostatniej - jutro trzecia, na temat mojego życia
z okresie szkoły podstawowej - czyli z lat 1982 - 1990.
Zapraszam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz