Trzecia część autobiografii - w wersji blogowej = skróconej, ograniczonej do kwestii,
moim zdaniem najistotniejszych - tak dobrych jak i niekoniecznie.
Pełna wersja powstaje poniekąd równolegle - ale na razie tylko jako szkic, jakby rusztowanie
pod coś znacznie dłuższego, czyli pewnie pełnoprawną książkę. Takie poważne opracowanie
potrwa, zapewne kilka lat, a poza tym, powinno wiązać się z jakimś poważnym jubileuszem,
może zdążę na 25 - lecie pracy twórczej - w roku 2027...
Teoretycznie maluję już dłużej niż 25 lat i mógłbym nawet 30 lecie obchodzić za dwa lata,
niemniej, postanowiłem w tej kwestii przyjąć ideę, że lata biegną nie od mojej decyzji - co będzie
esencją mojego życia, ale od czegoś namacalnego dla wszystkich - czyli otwarcia pierwszej
wystawy indywidualnej - a ta miała miejsce w marcu roku 2002...
Tak czy inaczej - dzisiaj publikowana część autobiografii dotyczy okresu związanego
z obowiązkową nauką w szkole podstawowej - gdym miał lat 7-15 / w okresie 1982 - 1990.
Czyli, z grubsza, najlepszy czas dzieciństwa - już w miarę świadomego, pełnego pasji,
ciekawości, stanowiącego zazwyczaj bazę pod wszystkie dalsze wybory...
No to lecimy...
Poprzedni tekst zakończyłem na niepewnym, niepokojącym czasie, rozpoczęcia
Stanu Wojennego w końcówce roku 1981. Szczerze pisząc, tamten rok z kawałkiem
pamiętam najbardziej poprzez emocje - będące najczęściej odbiciem emocji rodziców,
dziadków i innych znajomych...
Oczywiście jest i nieco obrazów, widoków, albo jak gdyby "filmów krótkometrażowych",
zwłaszcza z okresu od grudnia 1981 do września 1982 - w którym zaczął się dla mnie
zupełnie inny czas, czas szkoły podstawowej... Dla każdego dzieciaka, jak sądzę, początek
szkoły wiązał się z wieloma, często zupełnie sprzecznymi odczuciami - z jednej strony
kończył się czas wolności, z drugiej, ekscytowały nowe wyzwania, poznawało się masę
nowych ludzi... Być może jednak, to przejście bywało i niejako wyzwoleniem, zwłaszcza,
dla dzieci, które żyły już parę lat w kieracie komunistycznych przedszkoli i miały długo
do czynienia z takimi osobami jak te przedszkolanki..., o których poprzednio pisałem,
a które - w dzisiejszych warunkach - bardzo szybko wyleciałyby z roboty z wilczym
biletem, albo gorzej... (...).
Chciałbym jednak wrócić jeszcze na chwilę, do wcześniejszego okresu roku 1982.
Nie ma tu miejsca na cytowanie za książkami czy Wikipedią szczegółów przebiegu
Stanu Wojennego, zwłaszcza, że opisuję ten czas tylko z własnej - perspektywy małego
dziecka..., zresztą, każdy chętny albo wie, o co chodzi - albo może z łatwością znaleźć
wiele, szerokich opracowań tego tematu.
W każdym razie, najbardziej utkwiło mi w pamięci - zimy, wiosny i lata roku 1982,
powszechne zniechęcenie, jakiś taki dziwny smutek, wyczuwalny jak gdyby nawet zapach
strachu w powietrzu. Niewiele wychodziłem z domu, może dopiero w maju i latem, mniej
gdziekolwiek bywaliśmy, głównie bawiłem się w domu, czytałem pierwsze - jeszcze
mocno ilustrowane "książeczki"...
Dodatkowo obowiązywała tzw., godzina policyjna - ograniczająca możliwość przemieszczania
się wieczorem i nocą, czyli nie było też długich wieczornych spotkań u dziadków, nie było
świąt w gronie krewnych z innych części kraju..., kiepski czas, z którym jako tako porównywalny
jest chyba tylko ten ostatni, zwłaszcza z drugiej połowy roku 2020 i części 2021...
Choć i to, nie ze wszystkim.
Kiedyś, wracając - od dziadków, szliśmy z rodzicami - krótko przed godziną policyjną - przez
wiadukt łączący Stare Miasto (ul. Wojska Polskiego), z Nowym Miastem i innymi osiedlami.
Pamiętam tak dobrze, jak by to było wczoraj - długi szpaler ciężarówek wojskowych,
amfibii i czołgów, które z ciężkim jazgotem - wprawiającym w fizyczne drżenie cały
wiadukt - przejeżdżały w sobie tylko znanym kierunku...
Było to jeszcze zimą i ten efekt zimna, ogólnej szarości, brudnego śniegu na drodze i jego
wszechogarniającej bieli dookoła, widok tych ciężkich, ponuro wyglądających pojazdów
wojskowych - wryły się w moją głowę tak bardzo, że myśląc o tamtych czasach, ten jeden
widok wynurza się jako pierwszy i jako ostatni znika..., wracając też czasem w snach...
Były jednak wyjątki od tej reguły. Pierwszym i drugim - krótkie z musu, ale możliwie
częste wizyty u dziadków. Babcia Zosia i dziadek Józek - rodzice mojej mamy - mieszkali
blisko i u nich mogliśmy bywać i pół dnia, a i zresztą dochodziły re-wizyty ich u nas, choć
dziadek podówczas pracował w banku. Dziadkowie Galińscy - Ada i Lolek
(czyli Aniela i Leon), mieszkali o wiele dalej, zatem u nich w tamtym roku, wyjątkowo,
bywaliśmy rzadko, raz, raz nawet po upływie godziny policyjnej przemykaliśmy przez
"Mały mostek" - dziś drugi wiadukt, wówczas małą pieszą kładkę łączącą stare i nowe
miasto... Za to ich dom - mieścił się w kamienicy "farmaceutów", nad apteką, w samym
sercu starego Tczewa - na placu Hallera. Jak już pisałem w części 1, dziadek Leon był
farmaceutą - acz jeśli chodzi o aptekę, jak pamiętam z kilku pierwszych lat życia, pracował
znacznie bliżej mojego miejsca zamieszkania - na rogu ulicy Gdańskiej i Mostowej.
W każdym razie, stare, duże mieszkanie w kamienicy - wysokie stropy, wielkie okna,
meble pełne książek i starych bibelotów - powodowały jakiś taki przyjemny dla mnie
nastrój, odmienność od biało pomalowanych, jednakowych z grubsza mieszkań w blokach
i wieżowcach. Bardzo lubiłem przesiadywać u dziadka Lolka, a ponieważ ten tekst nie
będzie nieskończenie długi - tu już napiszę, że dziadek zmarł, gdy miałem 10 lat, a 2 ostatnie
na tyle ciężko chorował, że właściwie głównie leżał, lub siedział na łóżku..., zatem najlepiej
pamiętam go właśnie z początku mojego życia, z pierwszych lat 80' XX wieku...
Babcia Ada żyła dłużej, ale przyznam szczerze, że choć częściej u niej bywaliśmy, więcej
czasu spędzaliśmy z kuzynami, krążąc po tym fajnym, starym mieszkaniu.
Dziadek Lolek był też muzykiem, prowadził w Tczewie męski chór "Echo", ogólnie miał
bardzo wielu znajomych i nieliczne wspomnienia ze spacerów z dziadkiem Lolkiem
zapamiętałem z tego, że wciąż się zatrzymywał, z kimś rozmawiał, albo co i rusz uchylał
staromodny kapelusz...
Był mądry, ale i skłonny do żartów - ja wówczas zacząłem interesować się dinozaurami,
i dziadek często przekomarzał się ze mną mówiąc np.,
- A..., a ten dinozaur z małą główką, to pewnie duplodokus?
Ja zaś z (zabawnym z perspektywy) oburzeniem mówiłem - Ależ nie dziadku, to Diplodokus...
Eh, stare dobre czasy...
Było jeszcze jedno miejsce, gdzie często bywaliśmy i..., nadal bywamy - więc do tematu
wrócę jeszcze w kolejnych częściach tego cyklu - a to u znajomych naszej rodziny, u
(przyszywanej) cioci Gabrysi. Sad, ogród, wówczas samiutkie przedmieścia, osiedle
domków jednorodzinnych, po prostu raj dla dzieciaka lubiącego podglądać owady i inne
stworzenia, gdzie zawsze było wiele kotów, psy, śpiewała masa ptaków...
Zatem - choć czas między 6 - 7 rokiem mojego życia nie obfitował w zdarzenia pozytywne,
nie mogę powiedzieć, by było tylko źle, o, co to, to nie.
Nadszedł jednak wrzesień roku 1982 i..., wszystko się zmieniło.
Choć, zanim o tym, wspomnę jeszcze, w miarę, ehm, krótko..., o czymś istotnym.
Oto ja, dzieciak od zawsze skupiony przede wszystkim na tym co mnie... interesowało,
nie miałem nigdy zbyt wielu znajomych. Na osiedlu wielu bloków i wieżowców - prawie
zespolonych ze sobą ulicą "Aleja Zwycięstwa", osiedli "Nowe Miasto" i "Garnuszewskiego",
miałem, tak naprawdę, na co dzień, tylko dwóch kolegów - Roberta Zgirskiego
i Marcina Polaka. Bawiliśmy się setnie, razem odgrywaliśmy różne scenki z filmów
przygodowych, czy z dzikiego zachodu - z popularnych filmów i seriali na podstawie
opowiadań Karola Maya (jeśli znajdziecie te stare seriale, spróbujcie posłuchać Apacza
Winnetou przemawiającego po niemiecku albo jeszcze lepiej - po czesku...).
Było w tych zabawach coś niesamowitego, wyobraźnia dzieci jest niezmierzona, gdybym
tak głęboko w nią wchodził w dorosłości, zapewne zdiagnozowano by u mnie halucynacje...
eheh. Ten rodzaj zabaw był czymś powszednim w naszych czasach. Lecz my również
"polowaliśmy" na "dzikie zwierzęta" w postaci niezliczonej (podówczas) obfitości koników
polnych, chrząszczy różnorodnych, żab, kijanek, traszek, jaszczurek... Razem bywaliśmy na
pierwszych wypadach na ryby, albo dalekich spacerach po obrzeżach miasta
(za które nie jeden z nas i nie jeden raz dostawaliśmy nieźle w tyłek...).
Tak naprawdę to ja byłem inicjatorem większości tych zabaw, a i większość..., złowionych
przez nas stworzeń - albo po zabawie, albo po pobycie w moim terrarium - wracało na wolność.
Piszę o tym, ponieważ dzieciaki w tym wieku zazwyczaj bywają dość okrutne, pamiętam
jak starsi chłopcy zabrali nam kiedyś złapaną jaszczurkę i..., zrobili jej takie rzeczy, że tu o
tym nie napiszę..., bo jeszcze przeczyta jakiś taki domorosły psychol i powtórzy... (...).
Mnie jednak, od najmłodszych lat zajmowało raczej to, jak żyją, gdzie, czym się żywią
różne stworzenia, nie miałem przyjemności z ich zabijania.
Z anegdot..., mając około 8, może 9 lat wymyśliłem, że w okolicy naszej krąży wielka
zielona jaszczurka, taki jakby legwan, czy waran..., swego czasu głośno było w kraju
o kilku podobnych przypadkach, ale ten tczewski był czystym wymysłem, moim.
Najzabawniejsze - opowieść przyjęła się i rozprzestrzeniła, tak, iż jeszcze kilka lat później
inne, mniej nam znane dzieciaki - w wielkim sekrecie opowiadały nam moją własną
historię...
Poza tym, dzieci w wieku 5-8 lat zazwyczaj wybierają grę w piłkę, siatkę, ganianie się,
zabawę w chowanego, albo - wówczas popularne gry "w klasy" czy "w grykla" - gdzie
gryklem była pusta puszka po paście do butów - wówczas dość popularnych niemal
w każdym domu...
Te moje pierwsze przyjaźnie trwały jeszcze przez większą część podstawówki, choć
stopniowo zajmowaliśmy się już bardziej swoim, odrębnym życiem, zwłaszcza, że najpierw
Robert trafił do innej szkoły niż ja i Marcin, potem, w czasie liceum, zmieniały się nasze
zainteresowania, a w końcu moi rodzice - zatem i ja, wyprowadziliśmy się w zupełnie inną
część miasta. Prawdę pisząc, ani jednego ani drugiego nie widziałem już tak długo,
że prawdopodobnie nie poznalibyśmy się tak na "pierwszy luk".
Szkoła..., zauważyliście, że próbuję zacząć ten temat już któryś raz, czwarty? Piąty?
Ha..., ale tak to już jest ze wspomnieniami, czasem otwierasz jeden "folder", a tu wysypuje
się zawartość całkiem innego...
Szkoła - szczerze pisząc nie pamiętam pierwszego dnia, a aby tak było, musiałem się na nim
straszliwie wynudzić... Zapewne myślami byłem zupełnie gdzie indziej.
Trafiłem do szkoły podstawowej nr. 11 - nie w "moim" rewirze ze względu na zamieszkanie,
ponieważ szkoła przynależała raczej dzieciakom z osiedla "Garnuszewskiego" a dzieciaki
z naszego, trafiały zazwyczaj do szkół nr. 2 i 3. Ale, jako, że mój ojciec (i Marcina Polaka),
pracował w 11-tce..., cóż. To bycie "nauczycielskim dzieckiem" sprawiło też, że ominął
mnie los "kota", "pierwszoroczniaka", traktowanego nieciekawie przez starsze roczniki.
Nie miałem żadnych szczególnych przywilejów, chociaż..., to moja perspektywa - zwłaszcza,
że jednak znali mnie wszyscy nauczyciele..., a uczniowie "ruszali" tym mniej, że ojciec mój
był (żyje, nawet dorabia w zawodzie, ale już na emeryturze), wu-efistą...
Nie mogę powiedzieć, bym był dobrym uczniem. Ani też szczególnie słabym. Rzadko kiedy
chodziło o brak talentu do jakiegoś przedmiotu, raczej, dość szybko zacząłem myśleć, że
wolę skupić się na tym, co - dla mnie - jest istotne. Zdawałem z klasy do klasy, tylko chyba
w 7 klasie potrzebując nieco korepetycji z fizyki, ale jak już chciałem, zawsze ostatecznie
wychodziłem na plus. Jeśli chciałem... Nie powiem, by moi rodzice byli szczególnie
szczęśliwi z tego powodu, zdarzały się i szlabany, i "klapsy", i inne reprymendy, ale jakoś
tak ze mną było od małego, że na kary reagowałem słabo, wcale, albo dla "świętego" spokoju
(i ochrony tyłka), a wbrew sobie robiłem to, co było konieczne i..., ani minimetra więcej...
Byłem raczej grzecznym dzieciakiem, uczniem, lubiłem siadać "na widoku", ale też
niekoniecznie "za bardzo", bowiem, jeśli przedmiot mnie nie interesował..., z lekcji
wyniosłem zeszyty pokryte..., przede wszystkim - najróżniejszymi szkicami, notatkami
z domowych "badań dzikiej przyrody", albo scenariuszy kolejnych, a mniej więcej od piątej
klasy także z pierwszymi opowiadaniami.
Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że szkoła w ogóle nie była dla mnie interesująca.
Lubiłem historię (choć nie zawsze historyków...), lubiłem biologię, wu-ef..., pracotechnikę,
na początku również geografię i nawet nie wiem czemu później już mniej. Jedyny, obowiązkowy
język obcy - czyli rosyjski..., cóż, uczyłem się go, zdawałem z klasy do klasy, ale szczerze
mówiąc mimo kilu lat nauki, nie pamiętam z niego prawie nic. Język polski ogólnie też
lubiłem, ale w szkole podstawowej mieliśmy trochę pecha - może napiszę o tym kiedyś
więcej, ale dziś nie mam ochoty aż tak psuć sobie humoru... Mogę tylko powiedzieć jedno
- czytać bardzo lubiłem, lubiłem też zawsze wiedzieć co poeta miał na myśli, znać historię
dookoła, konteksty kulturowe - choć nawet nie potrafiłbym podówczas użyć takich słów,
by odpowiednio określić swoje zainteresowania... Niemal wszystkie lektury czytałam zanim
to było konieczne, nawet Dziady, może..., wyłączając Słowackiego. Jakoś jego styl nigdy
nie przypadł mi do gustu. Gorzej u mnie było z przedmiotami "ścisłymi" czyli matematyką,
chemią i fizyką. Właściwie nie wiem czemu, w końcu proporcje, działanie świata, biologia,
opierają się na prawach fizyki i zależą od wielu aspektów chemii... Niemniej, było jak było.
Ale choć "krnąbrny", nie okazywałem tego, czyli zewnętrznie byłem raczej z tych
grzecznych chłopców, nigdy nie zapaliłem papierosa, nigdy niczego nie próbowałem,
a do 17 roku życia właściwie nie piłem też alkoholu. Nie uciekałem z domu, nie byłem
łobuzem, nie chodziłem na wagary..., to znaczy, na wagarach byłem dosłownie tylko 1 raz,
w dniu wagarowicza, w wieku 15 lat - tuż przed ukończeniem szkoły...
W szkole, w tzw., samorządzie szkolnym nigdy się nie udzielałem.
W ogóle, szkoła była dla mnie tym, czym dla pasjonatów określonej dziedziny jest praca
- czymś koniecznym, owszem, jak wyżej wspomniałem, czasem nawet dość interesującym,
ale..., nie tak jak życie poza nią.
Dodam tu jeszcze - dla porządku - że w klasie oczywiście jakoś tam kolegowałem się po troszku
ze wszystkimi, ale, tak naprawdę, konkretnie, zaprzyjaźniłem się tylko z kilkoma kolegami
z klasy. Byli to: Sławek Madaj, Szymon Nieżwicki, Tomek Szlagowski i Krzysztof Roch,
Krzysztof Gmyrek, a od piątej klasy doszedł do nas - i jakoś szybko nawiązałem znajomość
- z Marcinem Lisem. Dzieliliśmy liczne zainteresowania... W ogóle, jak to jest, że dzieciaki
mają - na raz - aż tyle różnych zainteresowań, szkołę, zadania domowe, wycieczki z rodzicami,
wyjścia do rodziny, co i rusz jest się u kogoś "na urodzinach" i i tak dają radę... cuda jakieś,
albo zagięcia czasoprzestrzeni...
Nie sposób wymienić wszystkich wspólnych wypadów, spacerów po mieście, dni spędzonych
na najróżniejszych zabawach, wymienianiu się znaczkami i innymi efektami młodocianego
kolekcjonerstwa, tysięcy żartów, opowiadania sobie snów, wspólnego marzenia o wszystkim
i niczym... Wszystkich nie sposób, zatem opowiem je przy innej okazji...
Co jednak nutą smutku kładzie się na tym wszystkim, to to, że moje bliskie znajomości
z podstawówki rozmyły się w czasie tak samo, jak te najwcześniejsze - "podwórkowe".
Najwięcej przeszkodziło liceum, które w ogóle, z mojej perspektywy, było jednym wielkim
błędem, od wyboru miejsca, przez wszystko niemal, co się tam działo, po prostu błąd.
Ale o tym jutro. Kolejna szkoła naturalnie zawsze rozwiązuje wiele więzów i sprawia, że
znajomości z musu słabną, ale nie zawsze się urywają. Zresztą, nikt temu, albo wszystko na
raz - winne, też i ja, ponieważ tak mocno skupiam się na swoich pasjach, że czasami
niewiele wystarczy, by różne znajomości po prostu stopniowo zanikały.
Tu jednak, zaważyło wiele innych spraw. Szymon wyjechał za granicę, Sławek gdzieś na
południe Polski, Krzysztof Roch i Marcin Lis do Gdańska (nie wiem czy mieszkają tam nadal),
Krzysztof Gmyrek..., to nawet nie wiem, jakoś się w pewnym czasie wszystko pogmatwało.
A..., z Tomkiem Szlagowskim spotkam się kiedyś, tylko pod warunkiem, że istnieje coś
takiego, jak życie pozagrobowe... Tomek, jeszcze jako bardzo młody człowiek dowiedział
się jak jest, w wyniku wypadku samochodowego. My wszyscy dowiemy się kiedy indziej.
Szkolne opowieści...
Chyba zostawię je na przyszłość, zapewne, po zakończeniu cyklu wymyślę jeszcze parę
powodów do powrotów, uzupełnień...
A teraz co nie co o pasjach mojego "poważnego" dzieciństwa - poważnego w tym sensie,
że wiadomo, szkoła, to już je te latka wolności i dowolności i..., nie przesadzajmy,
bo młodość ma swoje prawa, co nie?
Tak jak pisałem wczoraj, bardzo lubiłem rysować i to się nie zmieniło ani na chwilkę,
a w okresie omawianych ośmiu lat wyrysowałem zapewne wagon papieru...
No przesadzam, oczywiście, wagon żadną miarą nie zmieściłby się w szafkach i na regałach
moich raptem 6 metrów kwadratowych, czyli mojej połowy pokoju w 28 metrowym
mieszkaniu na ulicy Niepodległości... Ale było ich sporo. Więcej o tym dodam na koniec
dzisiejszego wywodu - pokazując też kilkanaście wyszukanych w piwnicy przykładów.
Przykładów absolutnie nie, miarodajnych, ponieważ..., wspomniałem już, że kilka lat po
tym jak ukończyłem podstawówkę, przenieśliśmy się w inną część miasta.
Podczas przeprowadzki..., cóż, podczas niej wszystkie, dosłownie wszystkie, czyli co najmniej
dwie szafki i z 8 kartonów moich szkiców, zapisków, pamiętnik, teksty najróżniejsze,
pierwsze akwarele, pastele, nawet projekty komiksów, wszystko to "znikło" jak sen jaki
złoty. Nie napiszę tu, czemu, ale niemal cały mój dziecinny "dorobek" początkującego
plastyka został wówczas utracony. Niemal, ponieważ czasami rysowałem też podczas wizyt
u Babci Zosi, tam zostało pół kartonu mniej więcej, zapisków, rysunków i szkiców
do przyszłych komiksów "super-bohaterskich" i jedno opowiadanko. To mam. Pokażę
kilkanaście prac, nie więcej, bo taka też prawda, że najlepsze co miałem uleciało z wiatrem,
a to co zostało..., to tylko wynik okoliczności.
Druga moja pasja - wczoraj i dziś już parokroć podkreślana, również przetrwała wszystko
- nadal lubię podglądać naturę u jej źródeł, na łąkach, w lasach...
ale i o tym też jeszcze wielokrotnie napiszę w kolejnych odsłonach tego cyklu, zatem...
Co robiłem poza rysowaniem i bieganiem po łąkach i polach w poszukiwaniu zwierzaków?
Hmm..., łatwiej byłoby wymienić, czego nie robiłem.
Np., nie lubiłem nigdy grać w "nogę", "rękę", ani w "kosza" i inne podobne gry zespołowe.
Nie to, że byłem jakoś szczególnie przeciw sportowi, albo jakoś wyjątkowo słaby..., ale
nie przeszły na mnie pasje mojego ojca. Grałem gdy musiałem, w szkole głównie,
ale poza tym..., było to dla mnie nudne. Nie przeszły na mnie również pasje mamy, nie
jestem zbytnio biegły w ekonomii i matematyce. Znów, nie, że kompletny imbecyl,
ale..., do dobrego w te klocki też mi daleko. Nie poszedłem, w końcu, w ślady sporej części
rodziny - szczególnie Galińskich, którzy zajmowali się muzyką. Dziadek grał na kilku
instrumentach, kierował miejscowym chórem jak już pisałem, jego syn - wujek Wojtek
- Wojciech Galiński - brat mojego ojca, a mój chrzestny, też gra na licznych instrumentach,
komponuje, obecnie gra i grał wiele dawniej w lokalnych zespołach, m.in., w zapewne
znanym miejscowym dawnym zespole "Kamyki", a także w czasach, gdy Ciechowski
mieszkał jeszcze "w tym pewnym małym mieście" - Tczewie, o którym czasem tak
sobie wspominał w czasie swojej najlepszej kariery... Lecz znów idę w dygresje..., zatem
nie, muzyka też nie "nastroiła" moich neuronów.
Co lubiłem robić? Zbierałem..., oj wiele rzeczy, znaczki, monety, dekoracyjne kamienie,
kryształy, czaszki..., różnych zwierzaków (żaden nie zginął z mojej ręki, po prostu na
spacerze czasem znalazło się to i owo), muszle ślimaków i rodzimych i zamorskich,
skamienieliny, pocztówki..., i co tam jeszcze. Poza tym mniej więcej od 12 roku życia
pociągnęło mnie wędkarstwo. O wędkarstwie moim też więcej napiszę odrębnie, zwłaszcza,
że zamierzam do niego wrócić, po..., jakoś takoś dekadzie.
Poza tym obok obserwowania przyrody na zewnątrz, całe dzieciństwo w moim domu były
jakieś żywe stworzenia. Ale były wyłącznie dzięki mnie. Moi rodzice tylko dzięki moim
zainteresowaniom dziś dobrze odróżniają co to jeleń, co to sarna, a co łoś..., a szczególnie
mama uwrażliwiła się na świat natury. Mama zawsze wprawdzie, od dzieciństwa lubiła
koty, ale w maleńkim mieszkaniu nie mieliśmy warunków na tak duże stworzenie.
Z typowo hodowlanych i najdłużej miałem w domu - myszy.... Białe, czarne, kolorowe,
ponad 7 lat było ich dużo. Pan mysz Stefan, albinos jak się patrzy, był najdłużej żyjącą
moją myszką. Gdy odchodził w słusznym wieku lat 4 i pół, był już łysy na głowie i karku...
Z ulubionych moich myszek była też Katarzynka, myszka czarna z białym brzuszkiem,
którą odratowałem z odrzuconych przez matkę, ponieważ jakaś infekcja jeszcze w okresie
niemowlęcym odebrała jej jedną tylną nóżkę i ogon..., ale wykarmiona, wyrosła na myszkę
może niewielkich rozmiarów, ale żywotną - miała kilkadziesiąt młodych i żyła także blisko
4 lata... Myszy przestałem hodować - a w każdym razie rozmnażać i sprzedawać - gdy
okazało się, że są potem odsprzedawane jako pokarm dla węży i innych stworzeń...
Ale zanim przejdę do kolejnego tematu, jeszcze drogą anegdoty - wspomnę, że kiedyś
przewróciło mi się akwarium z młodymi z dwóch miotów..., całe 10 maleńkich myszek
(ale już takich spoko biegających) pouciekało gdzie mogło. W ciągu dnia złapałem 9.
Dziesiątej nie mogłem namierzyć 3 dni i już się martwiłem, że zginęła, ale..., wówczas
ojciec mój stanął na wadze domowej i..., jako, że były to jeszcze stare wagi mechaniczne,
o całkiem skomplikowanym wnętrzu i szkiełku ponad tarczą..., mysz znalazła się, bo
zasłoniła ojcu wskazanie wagi...
Taaak, tatuś mój kilkukrotnie miał problem z moimi uciekinierami i to nie tylko z myszami,
także np., z traszkami. Traszki to płazy ogoniaste - przypominające jaszczurki, ale od nich
wolniejsze, pokryte tylko "gołą" skórą bez łusek - zatem w dotyku przypominające żabę.
Łapałem takie nad Wisłą, w kanałach nawodniających ogródki działkowe i itp., potem
hodowałem w swoim akwarium / terrarium, czasami składały jajka, miałem wówczas
możliwość obserwować ich życie od postaci larwalnej.
Ale czasem..., raz uciekły - jedną znalazłem sam, drugą mój tato - rano, w kapciu...
ahahaha..., ojej, jak o tym wspomnę... łezka się w oku kręci.
Hodowałem ogólnie - poza myszkami, tylko welonki kupne, reszta lokatorów pochodziła
z wód i lądów..., w i wokół miasta. Hodowałem motyle i ćmy od gąsienic, żaby i ropuchy
od skrzeku, a i ryby złowione jako potencjalne żywce, ostatecznie często trafiały do akwarium.
Miałem też długo akwarium poświęcone jedynie bezkręgowcom, chrząszczom, ważkom,
ślimakom, małżom, kiełżom, rakom, stułbiom, a i planktonowi, który uwielbiałem oglądać
pod mikroskopem... Miałem też lunetę, plastikową, dla majstrujących do samodzielnego
złożenia, ale była.
Podsumowując to wszystko, nadal nie rozumiem, jak ja się mieściłem na 6 metrach
kwadratowych... Ponownie, mam wrażenie jakiegoś zagięcia czasu i przestrzeni,
czy szafy - która - jak w historii młodego czarodzieja - jest w środku większa niż na
zewnątrz...
A potem zacząłem dorastać..., ale..., o perypetiach tego rodzaju napiszę również oddzielnie,
kiedyś, poza głównym wątkiem, a tu jeszcze, nim przejdę do końcówki, wspomnę
o ważnym życiowym doświadczeniu, które wiele zmieniło. Było to w roku..., 1989.
Nie, nie chodzi o upadek komuny, tym razem zbieżność dat i moich doświadczeń istotnych,
jest czysto przypadkowa.
Pewnego dnia, jak często - odkąd tylko mogłem (w każdym razie bezkarnie), siedziałem
sobie na łące, w okolicach tzw., wojskowych terenów - położonego pod miastem poligonu
saperów - jeszcze nie na ich terenie (sól w tyłku to nie był dla mnie ciekawy eksperyment),
ale blisko. Tam łąka to było "coś", trawy i ziółka rosły bujnie, gęsto i wysoko, nierzadko
ponad moją głowę. Lubiłem w wolnych chwilach chodzić tam całkiem sam, siadać w
gęstwinie i słuchać, oglądać bujne życie - tak zwierząt jak i roślin.
Tamtego dnia, 14 lipca, w 14 roku mojego życia, nagle poczułem, że jestem taki, jak te
wszystkie stworzenia wokół mnie, cząstką nierozerwalną natury, a zarazem jedyną w
swoim rodzaju istotą, istotą z bardzo ograniczonymi zmysłami, a jednak dostrzegającą tak
wiele, tak małą, a jednocześnie ważną. A potem miałem - na jawie - bez żadnych sztuczek
czy "substancji" (których zresztą nigdy nawet nie próbowałem - bo nie potrzebowałem)
- wrażenie podobne do popularnej, współczesnej animacji, jak to wychodzimy od człowieka
- potem widzimy go coraz bardziej z góry, jak zmniejsza się w skali pejzażu, znika, pejzaż
znika w skali kontynentu, kontynent w skali planety, planeta w skali kosmosu...
Pyłek na wietrze na pyłku w galaktyce, na pyłku galaktyki w skali wszechświata, a przecież
tyle jest jeszcze poziomów postrzegania w drugą stronę - przez komórki, cząsteczki, atomy,
elektrony, protony i neutrony, i dalej ku cząstkom subatomowym...
Na dodatek, nie było to uczucie nieprzyjemne, raczej..., napawające chęcią poznawania
wszystkiego jeszcze intensywniej, niż dotąd.
Trudno mi przecenić to doświadczenie. Pamiętam je jak gdyby zdarzyło się godzinę, minuty
temu, a to było tak dawno, bo już ponad 34 lata temu.
Właściwie powinienem na tym zakończyć, ale wspomniałem wcześniej, że dam jeszcze
kilka przykładów moich rysunków z młodych lat - czasami rysowałem na czystych
kartkach, czasami takich z zeszytów, bo w szkole..., i..., większość pochodzi z okresu około
5-8 klasy = wcześniejszych, jak wspomniałem, nie mam.
Ach, i jeśli ktoś sądzi, że będą to pejzaże, martwe natury, czy kwiatki, nastrojowe
surrealizmy albo portrety, to..., nie. W tamtym czasie, zwłaszcza gdzieś tak od 12 lat,
zaczytywałem się w powieściach sci-fi, fantastyce, bardzo interesowała mnie ilustracja
z tego zakresu i komiksy..., a siedząc u babci, u której bywałem często zaraz po szkole na
smacznych obiadkach (mama pracowała wówczas w banku, ojciec nierzadko cały dzień był
poza domem - bo szkoła, bo po-południowe treningi, bo jakieś zawody to tu to tam, albo
dodatkowe zajęcia w innych placówkach i itp.), zatem..., u babci jeśli cokolwiek rysowałem,
to tylko to, co zdołałem wymyślić...
Będą to zatem moi super-bohaterzy (to była wprawdzie jeszcze komuna, ale - zwłaszcza
w drugiej połowie lat 80' XX wieku wiele rzeczy przepływało z Niemiec, od rodzin na
Zachodzie...)..., smoki, ufoludki i inne dziwnostki. Warto dodać, że ja rzadko cokolwiek
kopiowałem, większość tych prac w ogóle nie jest wprost inspirowana ani podpatrywana,
kopiowana (tzn., oglądałem wiele komiksów, ilustracji w "Fantastyce" i inne) - po prostu
rysowałem na tyle dużo, że po paru latach tworzyłem już wprost "z głowy".
No i chciałem robić własne komiksy, ilustrować swoje pierwsze opowiadanka, poza tym
były lata 80', byłem nastolatkiem, nie było Internetu, nie było oprogramowania graficznego,
a komputery - choć pierwsze już były, poziom grafiki miały śmieszny..., a ja wciąż jeszcze
byłem tylko naiwnym samoukiem... Sorry, że się tak ubezpieczam, ale..., wiecie, wielu ludzi
postrzega mnie głównie poprzez to, co robię teraz, albo od kilkunastu lat, a to, to był całkiem
inny świat, który zarzuciłem ostatecznie dopiero koło roku 1995..., choć właściwie głównie
wtedy, gdy podczas wspomnianej przeprowadzki, większość moich rysunkowych
(i nie tylko) wysiłków..., została po prostu wyrzucona...
No to siup:
Napisałem już na kartce, co to, ale miała to być postać do komiksu, nie jestem pewien na sto procent, wydaje mi się, że rysunek ten / projekt postaci powstał jakoś koło roku 1986 |
Kolejna postać do komiksu, który nigdy nie powstał, obie zupełnie zmyślone. |
A to miało być do historii o niepokonanym smoku... |
A tu sobie zmyśliłem potworki... |
Kolejny smok ;) |
I jeszcze jeden. |
A to..., kolejny komiks nigdy nie powstały, chyba gdzieś z końcówki szkoły. |
Mój pierwszy własny superbohater, nie pamiętam nawet jak go nazwałem... |
A to już 8 klasa i bardziej abstrakcyjna postać. |
To - w komiksie miała być ilustracja wyładowań elektrycznych... |
Ot i tyle. Tak zakończę temat trzeciego tekstu autobio - a jutro czwarty, krótszy, ale bardziej
soczysty, tak pozytywnie, jak i..., NEGATYWNIE. Zapraszam.
Pawełku: Piękne rysunki, wspaniałe Twoje opowiadanie. Pozdrawiam .
OdpowiedzUsuń